17 - niall

Gemma wpadła do mojego pokoju, zastając mnie z Anabelle na kolanach w połowie bezkresnej nudy, jaka dopadła mnie jakiś czas temu.
- Horan - bezczelnie rzuciła się na łóżko obok mnie - Jaki mamy dzisiaj dzień?
- Piątek? - zaryzykowałem beznamiętnie.
- Błąd. Jest poniedziałek. Za pół godziny - zerknęła na zegar ścienny położony na podłodze - zaczynam pierwsze w tym tygodniu zajęcia, do świąt zostało nam jakieś dziesięć dni, a ty od zeszłego czwartku nie ruszyłeś się z miejsca.
Wzruszyłem ramionami i delikatnie położyłem gitarę na łóżku wzdłuż ściany. Miałem niż twórczy i to nie dawało mi spokoju. Potrzebowałem jakiegoś silnego bodźca, który przywróciłby mnie do życia, ale to, co zazwyczaj okazywało się moim wybawieniem - kreskówki, rysunki Gemmy, rozmowy z Perrie, mętne, filozoficzne rozterki Louisa i jedzenie - jak na złość nie chciało mi pomóc: kablówka nadawała tylko powtórki, Gemma od pewnego czasu nie rysowała, Perrie nie miała czasu na oddech, Louis zniknął gdzieś, gdy Gemma wyrzuciła go z mieszkania po ostatniej sprzeczce z Harrym, a jedzenie, chociaż dobre, nie było w stanie poprawić mi humoru.
Gemma złapała moją dłoń, która jakoś tak mimowolnie zaczęła wystukiwać rytm na zmiętej pościeli i ścisnęła ją lekko, posyłając mi uśmiech.
- Zaniedbujesz się ostatnio - stwierdziła.
Hej, to, że chłopak chce zapuścić brodę, nie znaczy jeszcze, że się zaniedbuje.
- Nie wyglądasz dobrze, wiesz? - dodała, jakby mogła czytać w moich myślach. Zawsze mnie to przerażało. - Może wyjdziesz na spacer? - zasugerowała.
- Mam niedobór weny, nie depresję - uspokoiłem ją, wzruszając ramionami.
- Wiem, ja tylko chciałabym... - odchrząknęła, nie potrafiąc znaleźć słowa.
- Louis się odzywał? - zmieniłem pospiesznie temat.
Podniosła na mnie spojrzenie, dając mi do zrozumienia, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co zrobiłem, le mimo wszystko odpowiedziała na moje pytanie:
- Dzwoni codziennie, żeby poinformować mnie, dlaczego nie może jeszcze dzisiaj wrócić.
- Rzucił studia?
- Nie. Szuka siebie, jak średnio co pół roku.
- I to jest normalne? - podnieśliśmy wzrok na Harolda stojącego w drzwiach. Nie spodziewał się chyba, że w ogóle którekolwiek z nas go zauważy, bo spłonął nagle rumieńcem i odchrząknął, cofając się nieznacznie, jakby mógł się ukryć za weneckim lustrem i bezpiecznie nas obserwować, samemu pozostając w ukryciu.
- Dla Louisa wiele rzeczy jest normalnych - Gem wzruszyła ramionami.
- Ja... - zaczął ponownie Harry, na powrót stając w drzwiach. Zerkał na mnie niepewnie, niespokojny - Gem, masz za chwilę zajęcia...
- Tak - uniosła brew.
- A ja przez przypadek słyszałem, że wybierasz się na spacer - zwrócił się do mnie - Bo ja... Mam dość tych wszystkich książek i chciałem się na chwilę wyrwać. Może pójdę z tobą?
- Jesteś pewien, że nie musisz...
- Błagam cię, Gemma - przerwał jej cicho - Nie mogę spędzić kolejnego dnia pomiędzy poematami o śmierci a dysputami o istnieniu Boga, zwariuję - ostrzegł.
Podniosła się z łóżka, puszczając moją dłoń, ale posyłając mi ciepły uśmiech.
- Jak uważasz - uśmiechnęła się też do Harry’ego - Bawcie się dobrze.



16 - louis

Liam nie wyrzucił mnie, gdy bezobcesowo wtargnąłem do jego centrum dowodzenia, marszcząc nos zaatakowany wonią potu i sprzętu sportowego. Biuro wyglądało tak, jak zawsze. Było małe, ciasne, tylko otynkowane, a już służyło za pomieszczenie służbowe. Na ścianach wisiały plakaty filmów Kung - Fu i Rocky'ego, wyblakłe przez jarzeniówki i słoneczne światło wpadające przez jedno mikroskopijne okienko niemal u samego sufitu. Za ciężkim biurkiem, które trochę przechylało się na lewo, siedział zawalony papierami Liam i rozmawiał z kimś przez telefon, głośno wykłócając się o pieniądze. Za nim całą ścianę zajmowała gablota, gdzie w zamkniętych na klucz przegródkach było jeszcze więcej papierów, a w tych przeszkolonych dumnie prezentowały się puchary jeszcze z czasów, gdy głównym celem w życiu Payne'a było pokazanie ojczulkowi, że jest dużo lepszym dzieciakiem, niż mu się wydaje. Postanowienie to wymarło wraz z wiekiem i przerodziło się we wrogą niechęć obojga mężczyzn.
Rozsiadłem się wygodnie na czerwonej kanapie na wprost biurka i spojrzałem na sufit, czekając spokojnie, aż mój przyjaciel skończy się wykłócać o "ten cholerny dług", cokolwiek by to miało znaczyć.
- Potrzebuję dziewczyny - powiedziałem głośno, gdy Liam wreszcie się rozłączył i głęboko westchnął. Spojrzał na mnie z niechęcią, a potem uniósł brew, zapisując coś w swoich papierkach.
- Potrzebuję gorącego ciała tuż przy moim, czułego szeptania brzydkich słówek na uszko i trzymania za rączkę. I całowania się, tak. To też mogłoby być fajne - mówiłem, gestykulując żywo dłońmi nad sobą, próbując wytworzyć idealną kochankę za pomocą magicznych właściwości moich rąk. - Muszę się z kimś kochać, bo inaczej zwariuję! - oświadczyłem stanowczo, opadając na kanapę.
- I to wszystko przyprowadziło cię do mnie? - zamknął czerwoną teczkę, odłożył, wziął do rąk czarną, otworzył, znów zaczął w niej coś pisać.
- Tsa... - westchnąłem - Gem mnie tu wysłała, bo przeszkadzam młodemu w nauce. Zdaje jakieś egzaminy w szkole - pokręciłem głową z niedowierzaniem - Straszny chłam.
- Jak to liceum - zamknął czarną teczkę, wziął do rąk zieloną. Wkurzał mnie ten jego spokój i totalna ignorancja.
- A jak tam kręci się interes twojego tatusia? - wypaliłem bez namysłu, tylko po to, by mu dopiec.
Znieruchomiał na chwilę, potem podniósł na mnie wzrok, zaciskając dłoń na długopisie. Odłożył go, by nie uszkodzić nim żadnego z nas i bardzo spokojnie zapytał:
- O co ci chodzi, co?
- Potrzebuję. Dziewczyny. - powiedziałem bardzo wyraźnie, jakby Liam rzeczywiście był półgłówkiem, za którego miałem go właściwie przez większość życia. Bo jeżeli ktoś ma mięśnie, nie ma możliwości, aby miał też mózg.
- Tommo, ja jestem mężczyzną.
- Wiem. Pomyślałem tylko, że mógłbyś mi pożyczyć swoją Ashling.
Liam schował na chwilę twarz w dłoniach, a potem mruknął niewyraźnie coś w stylu:
- Nie jestem już z Ashling.
- Okej - wzruszyłem ramionami - Więc kogo teraz pieprzysz?
- Dlaczego nie pójdziesz sprawdzić co tam u Zayna, co? - zasugerował niedelikatnie, nie mając zamiaru w ogóle odpowiadać na moje pytanie.
- Byłem tam przedwczoraj - i poderwałem się nagle z kanapy - Widzisz, właśnie o to chodzi. POTRZEBUJĘ kogoś. Już. Teraz. Inaczej oszaleję, a wy wszyscy ze mną. Musisz pomóc mi znaleźć sobie jakąś porządną...
- Nie kończ, okej? - przerwał mi, opadając na krzesło.
Uśmiechnąłem się do niego łobuzersko i przysiadłem nonszalancko na biurku, dłonią zrzucając z niego przeszkadzającą mi stertę papierów.
- Co się stało, tatuśku? Nie jesteś już taki niegrzeczny jak dawniej. Joanne nie pozwala ci...
- Przestań być taki wulgarny - niespokojnie poruszył się na krześle.
- Bo?
- Nie łapię tego, Lou. Nie łapię i nie przyswajam. Przestań zawracać mi głowę i weź się za coś pożytecznego.
- Kiedy ja płonę z braku miłości!
- A mnie to nie obchodzi - stwierdził lodowato - Nie mogę ci pomóc.
- Liam, nie rozumiesz. Ja naprawdę kogoś potrzebuję.
- Czy ja wyglądam jak biuro matrymonialne, Tommo? Nie mam czasu bawić się z tobą w podrywanie sukienek. Jestem bardzo zajęty. Tata przyjeżdża w przyszłym tygodniu, a ja nie mam nic. Dosłownie nic.


15 - gemma

Nie wiedziałam, czyja twarz wyłaniała się spod ołówka, dopóki moja dłoń nie nakreśliła zarysu ciepłego, prawdziwego uśmiechu. Zmarszczyłam czoło, przyglądając się grze wyraźnie zarysowanych mięśni i mocnej szczęce, podkreślonej dodatkowo przez mocne zastosowanie światłocienia. Przygryzłam paznokieć kciuka, przeklinając cicho własne zbereźne myśli.
Podskoczyłam nerwowo, słysząc dwie pary pędzących w moją stronę stóp.
- Co ty robisz? - uniosłam głowę, posyłając pytające spojrzenie neutralizowane przez przeciwsłoneczne okulary nie wiadomo komu.
Louis zignorował mnie, defiladowym krokiem zmierzając do zapełnionej po brzegi biblioteczki. Zatrzymał się przed nią, podrapał się w głowę i na siłę spróbował upchnąć jakąś wąską książeczkę między tomiszcze wierszy bałkańskich artystów a wysłużoną encyklopedię powszechną.
Harry patrzył na niego, marszcząc czoło, a potem spojrzał na mnie z wyrzutem, ignorując posapywania męczącego się z nieskłonną do współpracy rzeczywistością Tomlinsona.
- Wszedł do pokoju, zapytał co czytam i zabrał mi książkę - wzruszył ramionami mój brat, usiłując znaleźć jakikolwiek sens w poczynaniach mojego najlepszego przyjaciela.
- Co czytałeś? - zapytałam, zamykając swój szkicownik; wyrwana z transu i tak nie stworzyłabym niczego dobrego.
- Wiersze Byrona.
Lou jęknął, a ja zdjęłam okulary i przyłożyłam wskazujące palce do skroni, rozmasowując je wolno:
- Tommo? 
- Byron to chłam - stwierdził, zaprzestając siłowania się z biblioteczką. Złapał książkę w obie dłonie a potem po prostu upuścił na podłogę - Jeśli chcesz znaleźć prawdziwe wiersze z przesłaniem, powinieneś sięgnąć po Ginsberga albo Whitmana - i ponownie rzucił się na sterty książek, próbując odszukać wśród swojego skromnego zbioru poetów przeklętych właściwe nazwiska.
- To Amerykanie - zarzucił im Harry, a Lou zerknął na niego gniewnie przez ramię, przyjmując to proste stwierdzenie jak najgorszą obelgę.
- I co z tego?
- Harold ma test z poezji brytyjskiej - wtrąciłam się, opierając głowę na łokciach i jak zwykle ze spokojem przyglądając się dziwnej fazie najlepszego przyjaciela - Lou?
- Masz - oderwał się od biblioteczki, wyciągając wysłużoną książkę z pożółkłymi kartami w stronę mojego brata, który przyjął ją z wahaniem.
- Szekspir? - uniósł brew.
- To jest dobra literatura.
- To dramat.
- Póki się rymuje, może być.
- Gem? - Harry nie był przekonany, ja nie byłam skłonna interweniować.
- Louis - powiedziałam po prostu - daj mu spokój, okej? Może przejdziesz się zobaczyć co ciekawego dzieje się w przepoconej siłowni Liama? 
Zmroził mnie spojrzeniem, rzucił jeszcze jakąś książkę Harry'emu i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Odetchnęłam głęboko i przestrzegłam młodszego brata:
- Nie czytaj tego, cokolwiek ci dał.
- Ale... - i umilkł, a ja nie dałam po sobie poznać, że widziałam, jak chowa książkę do kieszeni.



14 - harry

Louis był dla mnie zagadką.
Niall pozostawał niezmiennie moim ulubionym członkiem mieszkania. Zawsze wesoły, zawsze głodny, łatwo nawiązywał znajomości, rzadko się peszył, mówił prosto, to, co miał na myśli, nie wywierał na mnie presji i sprawiał, że czułem się lepiej, gdy mogłem przy nim po prostu milczeć. Siedział tak głęboko w swojej muzyce, że całymi dnami potrafił nie się odzywać, tylko koczował na kanapie, pisząc Jedną Piosenkę, która miała stać się przełomowym utworem jego życia. Nikt, nawet on sam, nie potrafił powiedzieć na czym ten przełom miałby polegać.
Nie studiował, bo nie chciał. Dobrze mu było ze świadomością, że w życiu pozostała mu tylko i wyłącznie muzyka, chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że jest stworzony do wielkich rzeczy - do miłości. Miał serce pełne uczuć, które tylko czekały na kogoś właściwego, by móc kochać i być kochanym.
Gemma po dziesięciu dniach przestała patrzeć mi na ręce i dała mi pełną swobodę życia, pod warunkiem, że za pół miesiąca zdam wszystkie egzaminy. Okej, jasna sprawa, nie masz się co martwić, Gem.
Dalej mi matkowała, co było irytujące, ale póki nie wtrącała się w moje poranne pobudki i wielogodzinne pisanie na maszynie, byłem bezpieczny.
Pisałem; tak, pisałem, ale nie wychodziło z tego nic konkretnego. Nie potrafiłem skomponować żadnej całości z pojedynczych urywków, które nawiedzały moją głowę. Raz pisałem o ojcu zamieniającym się w ptaka na oczach dziecka, raz o krużgankach i patiach, na których nagle wyrastały czerwone, zielone, fioletowe i różowe dżungle. Potem skreślałem dwa, trzy wersy wiersza i kończyłem refrenem, przepisując go pięciokrotnie.
Nic z tego nie wynikało, nic z tego mnie nie satysfakcjonowało i czułem na sobie niemal presję, spoglądając każdego dnia na nowe notatki pojawiające się na Tablicy. Cóż, moje utwory nigdy się tam nie pojawią, jeżeli dalej będę zawieszonych gdzieś w próżni, gdzieś… nigdzie.
Dokładnie tydzień po pogrzebie przyśniła mi się mama i od tego czasu czułem się winny jej nieszczęśliwego uśmiechu, jaki objawiła mi we śnie. Nie przyznałem się nikomu, że nawiedza mnie senna mara martwej matki, bo nawet w mojej głowie brzmiało to zbyt obscenicznie, nawet jak na nietypowe standardy mieszkania.
Prawdopodobnie najgłośniej wyśmiałby mnie właśnie Louis, chociaż z nim nigdy niczego nie można było przewidzieć. Gemma sama nie potrafiła wytłumaczyć mi niektórych jego humorów i prosiła tylko, bym był cierpliwy, "a kiedyś się przyzwyczaję". Raz wałęsał się smutny i ponury z kąta w kąt, jakby w cale nie miał obowiązków, mnąc w dłoniach paczki papierosów i co kwadrans uciekał na dach, żeby zatruć nimi swoje płuca. Raz wydawał się być zadziwiająco beztroski i szczęśliwy, boso siedział na kanapie i czytał, pogwizdując do rytmu gitary Nialla. Raz stawał przed jedynym lustrem wiszącym w przedpokoju, zaraz obok wieszaka na płaszcze i zabytkowej spluwaczki przytarganej tutaj przez Perrie i wygłaszał tam swoje dziwne monologi, odwołując się przynajmniej do trzech filozofów różnych epok. Nikt do końca nie wiedział, czym akurat się zajmuje, chociaż krążyły plotki, że kończy wydział filozofii. Ale nawet sama Gemma nie mogła być pewna, czy uczęszcza na jakiekolwiek zajęcia, chociaż często spotykała go na uniwersyteckich schodach albo mijała gdzieś w budynku.
Nikt nie wiedział, czy akurat z kimś jest, kogoś podrywa albo coś do kogoś czuje, ale byłem przekonany, że jest tym typem mężczyzny, który może kochać kogokolwiek. Właśnie to czyniło go najbardziej niebezpiecznym. 


13 - zayn

Przy życiu trzymało mnie niewiele. Gdyby nie fakt, że jako jedyny mężczyzna w rodzinie odpowiedzialny byłem za zapewnienie matce i trzem młodszym siostrom jakiejkolwiek możliwości przetrwania, pewnie już dawno rzuciłbym to wszystko i się poddał. Byłem jednak zdeterminowany, by pokazać światu jak bardzo zależy mi na tym, by wyrwać się z martwego punktu biednych dzielnic i zająć ciepłe, wygodne miejsce w wyższych sferach.
Nie byłem snobem, byłem marzycielem. Odkąd ojciec nas opuścił, czułem się odpowiedzialny za tyle istnień, że praktycznie z dnia na dzień porzuciłem dzieciństwo na rzecz udawania, że wiem, co powinienem zrobić - że jestem dorosły.
Jasne, zaczynałem kiepsko. Nikt na poważnie nie traktuje kolorowego nastolatka, który chowa w workowatych, przetartych spodniach drobne podwędzone z kieszeni staruszki albo parę batoników przeszmuglowanych z całodobowej stacji paliw. Wiedziałem, że robię coś nie w porządku, ale to... nie była moja wina, jakkolwiek dziwnie to nie brzmi. Próbowałem zarabiać uczciwie, naprawdę. Ale nikt nie chciał zatrudnić czternastolatka o podejrzanym spojrzeniu.
Przeważającą część moich myśli każdego dnia zajmowała Perrie. I było tak odkąd tylko spotkałem ją śpiącą w pokoju Gemmy. Wszedłem tylko na chwilę, zgarnąć jakieś zapomniane różności od Louisa, a niemal wpadłem na wygodnie rozłożoną na całej długości łóżka śpiącą królewnę.
Zawsze byłem kochliwy. Lubiłem otaczać się towarzystwem pięknych kobiet, bo właśnie wśród takich wyrosłem, czułem się przy nich pewnie i całkiem swobodnie. Ale z Perrie było zupełnie inaczej. Miała coś w postawie, coś w sposobie bycia, coś w uśmiechu, co sprawiało, że miękły mi kolana, dłonie zaczynały się pocić, a żołądek zaciskał się w supeł. I było tak do teraz.
My nie byliśmy razem, nie do końca. Żadne z nas nigdy nie użyło słowa miłość, nikt też oficjalnie nie wspomniał o nas jak o parze. Pozwoliliśmy oboje rozwinąć się dziwnej zażyłości pomiędzy nami zupełnie swobodnie, ingerując w nią, co zadziwiające, jak najmniej. Nigdy nie byłem zwolennikiem spontanicznego działania, wolałem snuć dalekie plany, zapisywać sobie ważne rzeczy, z którymi trzeba się uporać do końca dnia, stawiać czoła problemom, rozważając je pod każdym kątem, ale przy Perrie nie było takiej możliwości.
Ona nadawała na zupełnie innych częstotliwościach. Louis nazywał ją wiatrem, podczas gdy ja w jego wyobrażeniach zawsze byłem stabilną ziemią.
Kurczę, Gemma miała rację - zbyt długie przebywanie w jego towarzystwie rzeczywiście rzutuje niespodziewanie na twoje poglądy. Lou jest jak cichy japoński mnich, którego zazwyczaj nie bierze się na poważnie, a potem nagle przypomina się sobie jego zawiłe metafory, które jak ulał odnajdują istotę sytuacji.
Perrie wierzyła tylko w jedną rzecz, wierzyła w siebie. Pełna była niespożytej energii, której nijak nie dało się opanować. Miała w sobie hart ducha i wolę walki, charakterystyczną tylko dla prawdziwych wojowników nie tyle z urodzenia, co z zamiłowania. Nigdy niczego nie dostała na tacy, o wszystko musiała walczyć. Śmiesznie to zabrzmi, ale właśnie taką postawę wyniosła ze szkoły baletowej, gdzie na każdy fragment, na każde minutowe wejście na scenę, trzeba było poświęcić ogromną część silnej woli, fizycznego wysiłku i psychicznego zdrowia.
Czasem mi o tym opowiadała. O próbach ciągnących się w nieskończoność, o śliskiej podłodze, mokrej od potu, o nadszarpniętej psychice, przez którą płakało się do momentu nagłego zapadnięcia w sen ze zmęczenia. Opisywała swoje rywalki, równie utalentowane jak ona, równie sprytne, pewne siebie i bezlitosne. Taniec od zawsze był walką, dlatego Perrie nauczyła się życ jak wojownik. Imponowało mi to, ale z drugiej strony wprawiało w zakłopotanie. Przy niej moje epizody kradzieży, po których zawsze mama nie dochodziła do siebie przez kilka dni, zawstydzały mnie, odbierając mojej męskości. czułem się źle ze świadomością, że wybrałem najgorszy z możliwych sposobów radzenia sobie z trudnym życiem. cały swój gniew włożyłem w udawanie, że jestem dorosły, zawsze dam sobie radę i mogę wszystko. Stanąłem ponad prawem i miałem naprawdę sporo szczęścia, że nikt nie wpadł na pomysł zamknięcia mnie w jakimś zakładzie poprawczym albo jeszcze gorzej, w więzieniu.
Przekręciłem klucz i wszedłem do środka, od progu słysząc szczery śmiech Safaa’y. Lubiłem momenty, gdy każde z nas było autentycznie szczęśliwe, bo było to naprawdę rzadkie. Sam uśmiechałem się, idąc do kuchni i czując jak burczy mi w brzuchu, gdy tylko mój nos zdołał wywęszyć naleśniki z domową konfiturą. Miałem swoje małe słabostki, a wszelkie słodycze, przysięgam, przemawiały do mnie ludzkim głosem. Szczególnie te produkowane przez magiczne dłonie mojej mamy, najlepszej kucharki świata, naprawdę.
- Spóźniłeś się! - poinformowała mnie wesoło młodsza siostra, mijając się ze mną w kuchennych drzwiach. Przybiła mi piątkę i pobiegła na górę, podczas gdy ja przewróciłem ostentacyjnie oczami, dostrzegając przy kuchennym stole beztrosko rozciągniętego na krześle Louisa i skulonego naprzeciw niego nieśmiałego brata Gemmy.
- Cześć - przywitałem się, unosząc brew, a Louis tylko posłał mi łobuzerski uśmiech.
Zdecydowanie najgorszą rzeczą w posiadaniu najlepszych przyjaciół jest fakt, że zawsze, przy każdej możliwej okazji, są skłonni bezpardonowo rozgościć się w twojej kuchni i przyswoić sobie całe jedzenie zgromadzone pieczołowicie w lodówce. 


12 - louis

Jest z tobą Harry?
Odczytałem sms Gemmy i wystukałem szybką odpowiedź, trzymając się zagłówka w londyńskim metrze, podczas gdy towarzysz mojej podróży czujnie obserwował każdy mój ruch. Wiedziałem o tym, ale nie dałem nic po sobie poznać.
Metro było brudne, zatłoczone i pachniało nieprzyjemnie, jak zwykle. Z zamyśleniem potarłem zadrapany po wczorajszej zabawie z kolegami policzek, wsłuchując się w miarowy stukot wagonów i czując ich pęd całym sobą. Fajnie, że ludzie to wymyślili. Metalową klatkę przewożącą pasażerów z jednego końca na drugi, zakopaną głęboko pod ziemią, byleby tylko zaoszczędzić miejsce. Jeśli zdarzy się jakiś wypadek, od razu można zaimprowizować zbiorową mogiłę, niczym nie trzeba się przejmować.
Kiedy wrócicie? - kolejna wiadomość od stroskanej starszej siostry.
Nie wiem.
Nie zrób mu krzywdy, okej?
Uśmiechnąłem się ponuro. Dobrze, przyznaję, miewałem nastroje, gdy dopadały mnie destrukcyjne skłonności, ale przecież nie byłem jakimś pieprzonym terrorystą goniącym z bombą rurkową pod płaszczem. Nie byłem może najlepszą opiekunką, ale nie miałem zamiaru go głodzić jak Niall. Wręcz przeciwnie, zabierałem go właśnie na śniadanie.
Wysiedliśmy na szóstej stacji, dalekie kilometry od mieszkania i uczelni, na osiedlu takich samych domków ciasno wkomponowanych w szare ulice z niewielkimi skrawkami trawnika tylko umownie nazywanego "zielonym".
Harry trzymał dłonie w kieszeniach i pochylał głowę, chowając się w czarnym płaszczu. Wyglądał śmiesznie, garbiąc się i próbując wtopić w nieciekawe otoczenie, jednocześnie lustrując je dokładnie wzrokiem. Był obserwatorem, wiedziałem to od naszego pierwszego spotkania, kiedy nie mógł się powstrzymać i śledził uważnie moje ruchy, zamiast zbesztać mnie za korzystanie z jego łazienki, szlafroka i lodówki. Chłonął informacje głównie dzięki zmysłowi wzorku, potem jego mózg przetwarzał je na takie, które go inspirują i na całą resztę. A potem budził się w nocy i pisał. Wiedziałem, bo sam miewałem bezsenne godziny ciągnące się do świtania.
- Więc... - odchrząknął - Gdzie my właściwie idziemy?
Przewróciłem oczami.
- Boże, ci Stylesowie. W ogóle nie rozumieją pojęcia niespodzianki.
- Przepraszam - bąknął, a ja zaśmiałem się głośno. Zatrzymałem się tak nagle, że zmuszony był cofnąć się o kilka kroków, żeby stanąć ze mną twarzą w twarz.
- Kim ty w ogóle jesteś, co? - zapytałem, chowając dłonie w kieszeniach, kiedy lodowaty wiatr dotkliwie ukuł moją skórę.
- Jestem...
- Nie - przewróciłem oczami - To było pytanie retoryczne. Dziwny jesteś, Hogan. Zachowujesz się jakbyś był członkiem jakiejś mrocznej subkultury.
Nie mówiłem tego poważnie, droczyłem się, chciałem mu dokuczyć, bo taką miałem naturę i właśnie to lubiłem robić. Podniósł głowę, spoglądając na mnie dużymi, zimnymi, zielonymi oczami. Wzruszył ramionami:
- Mama mi umarła.
- Jezu, wiem - westchnąłem ciężko, ponownie przewracając oczami. Te dzisiejsze dzieciaki wszystko brały na poważnie... - Zastanawiam się tylko, dlaczego tak łatwo dajesz sobą manipulować. Uderzyło mnie to właśnie teraz, w tej chwili, kiedy szedłem sobie spokojnie, a ty nie zapytałeś mnie, dokąd idziemy, ale gdzie właściwie jesteśmy. Dałeś się wyprowadzić obcemu facetowi na koniec świata i dajesz się mu ciągnąc dalej, nie wiedząc nawet, jaki jest cel tej podróży.
Patrzył, jakby mnie rozumiał, a jednocześnie niepewnie odsuwał się ode mnie z każdym krokiem.
- Jesteś przyjacielem Gemmy, więc...
- Mógłbym być nawet jej kochankiem, ale to nie oznaczałoby, że jestem też twoim, nie sądzisz?
Skrzywił się, jakbym uderzył w bardzo czuły punkt. Odnotowałem to w pamięci w zakładce młody, pamiętając, aby przejrzeć ją w najbliższym czasie.
Szliśmy dalej w milczeniu, kierując się do domu mamy Zayna na końcu ulicy. Harry odezwał się ponownie dopiero, gdy zatrzymaliśmy się przy drzwiach.
- Jesteś dziwny - zawyrokował, wywołując u mnie kolejną salwę śmiechu. Bez namysłu uszczypnąłem go w przedramię.
- Nawet nie wiesz jak bardzo - pokręciłem głową i otworzyłem na oścież drzwi, wołając od progu po imieniu moją ulubioną karmicielkę w tej części Londynu. 


11 - gemma

Coś mocno zaciskało się wokół mojego serca, kiedy patrzyłam na miasto z lotu ptaka. Stopy w czerwonych tenisówkach zabawnie wirowały na wietrze, przechadzały się wyimaginowanymi chodnikami, lewitując kilkadziesiąt metrów nad ziemią na wysokości piątego piętra.
Siedziałam, walcząc z zimnymi podmuchami wiatru, uderzającymi w moją twarz. Chowałam niebieskie włosy związane w niesforny węzeł pod kapturem czarnej kurtki Lou, która jakoś przypadkiem wpadła mi w dłonie, gdy wychodziłam na dach. Dozorca nie udostępnił nam kluczy, ale to nie przeszkadzało nam w odkryciu miejsca, do którego udawaliśmy się zawsze, kiedy potrzebowaliśmy spokoju.
Było coś niesamowicie kojącego w zimnej, mokrej panoramie Londynu, którą mogliśmy oglądać, beztrosko stojąc na krawędzi pełni jednocześnie chęci życia i samobójczych skłonności. Stanie na dachu zawsze było niebezpieczne; nigdy nie można było przewidzieć, które uczucie przeważa. Louis odnajdywał jakąś mroczną satysfakcję w kruchości chwili, kiedy walczył z wiatrem, chwiejąc się na piętach tuż nad krawędzią. Bałam się wypuszczać go tutaj samego, był nieprzewidywalny. Nie był szalony, ale nosił w sobie coś niepokojącego, co nigdy nie pozwalało mi być pewną, że jest w stanie dobrze o siebie zadbać. Czasami miałam wrażenie, że kocha życie ponad wszystko, a potem następował moment - impuls - sekunda; pojawiali się kolejni napastnicy - przeciwnicy - ludzie i mój najlepszy przyjaciel stawał się skrzywdzonym dzieciakiem, nie dorosłym mężczyzną. Nosił na swojej skórze równie dużo ran co w głowie. Jego psychika poprzecinana była cytatami z książek, fragmentami wierszy i zwrotkami piosenek. To nie zawsze było dobre.
Zadrżałam przy kolejnym podmuchu wiatru i sapnęłam ciężko. Ręce mi skostniały i zsiniały, zaciskając się na niewielkim, tekturowym pudełku, które w tajemnicy przed Harrym schowałam na dnie szafy w pokoju. Zerwałam się z zajęć, by móc bez świadków - poza śpiącą Perrie - wyjąc je i zabrać tutaj, do mojego szczególnego miejsca.
Kolejny atak wiatru zerwał mi kaptur z głowy. Włosy rozsypały się dookoła, na chwilę przykrywając mi oczy, ale potem poddały się działaniu mocnego prądu powietrza. Spojrzałam na brązowe, nieoznakowane wieczko i sięgnęłam do kieszeni kurtki, by upewnić się, że znajdę tam zapalniczkę.
Po co to ze sobą zabrałam?
Ostrożnie zdjęłam pokrywkę, sprawdzając czy żaden świstek pamięci po mamie nie zostanie porwany z wiatrem.
Brakowało mi jej, to prawda. Brakowało mi jej przez całe trzy lata, ale jakoś nauczyłam się z tym żyć. Harry był w trudniejszej sytuacji, na niego cały ten bałagan dorosłego życia spadł nagle, odbierając mu najlepsze lata beztroski. "Szkoda - powiedziałby Lou - ale takie jest życie." Parsknęłam ponurym śmiechem. Powinnam przestać tak często z nim przebywać, źle na mnie działał, skoro podświadomie powtarzałam jego kulawe teorie.
Wyjęłam czarno-białą fotografię mamy i przez chwilę trzymałam ją mocno w dłoniach. Krótko ścięte włosy, podkreślające mocną, stanowczą linię podbródka, duże, zmęczone oczy i ciepły uśmiech, delikatny, jakby wstydliwy. Miała na sobie swój ulubiony sweter, który zajmował honorowe miejsce szafy od lat, podejrzewałam, że był nawet starszy ode mnie. Rzadko go nosiła, żeby nie pogorszyć jego jakości, za to bardzo lubiła sprawdzać jego miękkość i zachwycać się zapachem. Jakby miliony granulek proszku do prania nie mogły się go pozbyć, jakby zawsze pozostawał taki sam. Nie pamiętam, kto zrobił to zdjęcie, dlaczego je wywołaliśmy, ani dlaczego nie zabrałam go ze sobą, gdy przeprowadzałam się tutaj. Przecież podobało mi się od zawsze.
Wyjęłam zapalniczkę i pewnie podpaliłam róg. Urządzałam właśnie swój własny pogrzeb, odprawiałam swoje pożegnanie. Szeptałam cicho słowa, które chciałabym jej powiedzieć, ale nie zdążyłam. Nie mogę powtórzyć tych słów, nie mogę powiedzieć ich głośno.
Całą noc zastanawiałam się czy nie powinnam zaprosić Harry’ego na moją małą uroczystość. Ale wydaje mi się, że on się już z mamą pożegnał. Nawet jeśli nie, pewnie to zrobi. On nie potrzebuje płonącego zdjęcia, on potrzebuje słów, wiem to. Jest pod tym względem trochę jak Louis i to mnie niepokoi. Taki smutek i spora dawka wrażliwości nigdy nie prowadzą do czegoś dobrego, trzeba będzie na nich uważać.
Płomień przypalił opuszek mojego palca, więc wypuściłam zdjęcie z sykiem, pozwalając mu chwilę unosić się na wietrze. Spalone kawałki wirowały w powietrzu, a potem znikały gdzieś pode mną, lądując na ulicy, pod kołami samochodów i stopami ludzi.
W pudełku było jeszcze trochę błahostek, między innymi srebrny łańcuszek, który jakoś tak rzucił mi się w oczy. Znaliśmy z Harrym jego historię, chociaż mama nigdy właściwie nam jej nie opowiedziała; wiedzieliśmy, że dostała go od taty. Nie nosiła go, a przynajmniej ja tego nie pamiętam, ale coś mówiło mi, że nie powinnam się go pozbywać. Był bardzo prosty, nie mógł być drogi, ale w tej chwili to nie było ważne. Przypominał srebrne nici, skręcone w nieco grubszy sznur, ale wciąż niedostatecznie mocny czy wytrzymały. Chyba takie było ich małżeństwo. Wzięłam go do ręki i zawiesiłam na szyi. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam.
- Do zobaczenia, mamo - powiedziałam cicho, zamknęłam pudełko i podniosłam się szybko. Podmuch wiatru sprawił, że na chwilę straciłam równowagę. Balansowałam na krawędzi, bawiąc się z życiem w Prawda albo Wyzwanie. Chyba przegrywałam.