1o - louis

Rano było gorzej.
Podnosząc się z miękkiego materaca czułem każdy mięsień, każde ścięgno, każdą cholerną komórkę ciała, wyjącą i wijącą się z bólu. Zgrzytałem zębami i zaciskałem dłonie w pięści, próbując się wyprostować. W głowie czułem otępienie, jakby coś bardzo ciężkiego ulokowało się za moim czołem i nie miało zamiaru się wyprowadzić, nigdy.
W pękniętym wzdłuż małym lusterku, które leżało, zapomniane, pod stertą książek na biurku, starałem się dostrzec każdy centymetr ciała. Miałem rozciętą płytko wargę i podpuchnięte oko, ale przynajmniej nie sine. Wzdłuż linii żeber groteskowo odznaczał się na tle mojej białej skóry potężny siniak, mieniący się wszystkimi kolorami tęczy. Oba kolana były zdarte do krwi, przedramiona podrapane. Coś nieznośnie kuło mnie w biodrze, ale nie był to ból nie do zniesienia.
Niewiele myśląc, wziąłem długopis i na skrawku papieru nabazgrałem drukowanymi literami w przypływie autoironii: "W poranki takie jak ten łatwo uwierzyć, że świat jest bezpieczny i obiecujący." A potem, patrząc na świeżo nakreślone słowa, dodałem jeszcze: "Można sobie wyobrazić, że nie wydarzy się nic, co zatrułoby atmosferę."
Dokuśtykałem do drzwi, mnąc karteczkę w dłoniach. Sięgając do klamki przypomniałem sobie, że od niedawna gościmy w naszych skromnych progach nieletniego, więc przywdziałem pierwszą lepszą podkoszulkę, żeby nie oglądał ciekawsko wszystkich moich życiowych blizn. Miał wystarczająco dużo czasu do napatrzenia się wczoraj.
Nie wiedziałem, która jest godzina, ale nie musiałem się tym dzisiaj przejmować, chciałem tylko spać. Nialla nie było już u siebie, a w pokoju Gemmy wierciła się Perrie.
Przypiąłem karteczkę do Tablicy czerwoną pinezką i wyprostowałem się, wypuszczając głośno powietrze z płuc, żeby sprawdzić, czy któreś z moich żeber nie zostało mocniej potraktowane.
- Dzień dobry - usłyszałem cichy, zachrypnięty głos, który wywołał we mnie dreszcze. Spojrzałem za siebie, dostrzegając bladą, niewyraźną postać brata Gem, siedzącego sztywno na kanapie.
- Witaj, Haroldzie - mruknąłem, odwracając się twarzą do Tablicy.
Wyglądał jak każdy nastolatek. Niedożywiony, niewyspany, niezdrowo blady i porządnie niezgrabny. Był tak do bólu przeciętny, że pewnie w ogóle nie zainteresowałby mnie, gdyby nie zmusił moich mięśni do taszczenia na czwarte piętro tej ciężkiej, potężnej, dziwnie wyglądającej konstrukcji metalowych elementów, którą nazywał maszyną do pisania. Wtedy udało mi się spojrzeć na niego inaczej: dostrzegłem cień ogromnej wrażliwości, która kryła się za jakąś ciemną zasłoną i pod postacią nieśmiałości i niepewności nie chciała opuszczać tego siedemnastoletniego ciała.
Dziwne, jak na wariata powinienem dostrzec to w nim od razu. Ale może sam broniłem się przed odkrywaniem prawdy w ludziach? Albo widziałem już wystarczająco dużo przeciętnej, szarej nicości, żeby zauważać te delikatne, kolorowe skry bijące od duszyczek, które kiedyś mogą dokonać wielkich rzeczy.
Odchrząknął. Uniosłem brew i odwróciłem się w jego stronę.
- Hmm? - mruknąłem.
- Nazwałeś mnie Haroldem - wyjaśnił, bezwiednie gestykulując dłońmi w powietrzu - To pierwszy raz od... - przytakiwał sobie wolno głową, kiedy mu przerwałem:
- Nieprawda. Przesłyszałeś się. Nazwałem cię Henrym. Tak masz na imię, prawda? - perfidnie żartowałem sobie z niego, stosując poczucie humoru, którego uczyłem się od życia przez długie lata szczenięce: pełna powaga, czysty sarkazm, dobra ironia; niech jednostka nie wie, że się nią bawisz.
Przez chwilę wyglądał zabawnie z rozchylonymi wargami, szukając odpowiednich słów, by grzecznie mi zaprzeczyć, ale ostatecznie się poddał. Stłumiłem westchnienie. Biedaczek, jeśli będzie taki nieśmiały, nie zajdzie daleko.
- Okej - zgodził się ostatecznie, nie wiadomo na co.
- Gdzie jest...?
- Gemma poszła na wykłady - uprzedził mnie prędko.
Parsknąłem śmiechem, ruszając do kuchni. Czułem na sobie jego spojrzenie.
- A ty? - zapytałem, otwierając lodówkę i z rozczarowaniem znajdując w niej jedynie połowę pomidora, wspomnienie masła i jajko.
- Ja? - zdziwił się; Jezu, jaki on był rozkoszny.
- Robisz coś dzisiaj? - ostentacyjnie zamknąłem lodówkę; gdzie się podziało całe jedzenie?
- Uczę się do egzaminów.
- Masz na to jeszcze czas. Poza tym, jestem zdania, że szkoła nie uczy niczego dobrego. Nie wyniosłem z niej nic, co praktycznie przydałoby mi się w życiu, a ty?
- Ja... - bąknął coś niewyraźnie i nerwowym gestem przeczesał palcami włosy. Skręcone końcówki w ogóle się nie układały, ale zdawało się mu to nie przeszkadzać - Szkoła jest beznadziejna - stwierdził w końcu.
Zaśmiałem się głośno; Boże, on był taki... typowy. Naprawdę nie potrafiłem określić tego innym słowem. Szary siedemnastolatek z jakąś dziwną, inspirującą cząstką barwy karmazynu.
- Genialne słowa, Russeau - znalazłem wreszcie w połowie opróżnioną puszkę napoju wyskokowego i pozwoliłem sobie wznieść toast na cześć młodego mistrza - Masz więcej takich błyskotliwych mantr?
O dziwo, potraktował moje pytanie całkiem poważnie.
- Sporo.
- Teraz to się po prostu chwalisz - odstawiłem puszkę w kąt i ruszyłem do pokoju - Idę wyżebrać u którejś z matek śniadanie, idziesz ze mną?
Zmarszczył brwi i posłał mi pytające spojrzenie, które ostentacyjnie zignorowałem.
- Idziesz czy nie? 


o9 - harry

Otworzyłem oczy, słysząc trzask. Pokój Gemmy, w którym zasnąłem przypadkiem, zastanawiając się nad egzystencją wolnego ślimaka i porównując ją do mojej spokojnej próby zatrzymania czasu tylko po to, by nie musieć tak szybko dorastać, wciąż był ciemny i zimny, a jej samej nie było nigdzie obok. Ze szpary pod drzwiami mdłe promienie salonowego światła co chwila zabijane były przez cienie, jakby ktoś pełnił wartę pod pokojem, krocząc dumnie od lewej do prawej z palną bronią w ręku.
Przetarłem oczy i pozbierałem się najpierw wewnętrznie, a potem zewnętrznie - podniosłem się i jakoś tak odruchowo zapiąłem pod szyję dresową bluzę, w której od kilku dni sypiałem, bo noce były potwornie zimne. Ruszyłem do drzwi, ale gdy nacisnąłem klamkę i uchyliłem je lekko, tylko by pobieżnie zbadać sytuację, ktoś z całej siły szarpnął je, otwierając na oścież i moje zaspane, duże z przerażenia oczy spotkały ponurą, rozczochraną blond czuprynę Nialla, wślizgującą się do pokoju.
- O - powiedziały jego usta - Cześć - i już cała jego postać minęła mnie, by zabrać coś z półki na książki mojej siostry.
- Co się...? - zapytałem, ale bardzo nietaktownie mi przerwał.
- Nic. Nie wychodź teraz, okej?
- Ale coś się...
Zniknął za drzwiami, zatrzaskując je za sobą, za co od razu zbeształ go głos mojej siostry:
- Obudzisz go, N...
- Już nie śpi - wytłumaczył się odruchowo blondyn i przestali się kłócić.
Uznałem za dobry znak fakt, że siostra nic nie wspomniała o tym, żebym pozostał w jej pokoju; na nowo odżyła we mnie jakaś dziwna, może i dziecięca jeszcze ciekawość. Otworzyłem drzwi i wyszedłem z nich pewnym krokiem. Zatrzymała mnie czyjaś potężna sylwetka, całkowicie blokująca wyjście. Zamarłem, gdy odwróciła się w moją stronę i spojrzała dziwnie, marszcząc brwi, jak to zwykle się robi, kiedy we własnym mieszkaniu wpada na ciebie obcy człowiek. Znacie to, prawda?
- Kto to? - zapytał. Był wysoki, umięśniony i wyglądał groźnie. Włosy miał mokre od londyńskiej mżawki, a ubranie całe pomięte. Jakby dopiero co wybudził się z koszmaru, który sprawiał, że rzucał się półprzytomnie po łóżku.
- Cholera, Gemma! - syknął ktoś głośno, coś huknęło, ktoś pisnął.
- Cześć - powiedziałem głupio, odruchowo - Jestem Harry - i podałem swoją wątłą rączkę tej wielkiej górze mięśni, narażając się na zmiażdżenie.
Uścisnął ją z wahaniem, ale wtedy Niall przyszedł mu z pomocą:
- To jest ten młodszy brat Gemmy.
- KURWA!
Louis półleżał na kanapie, wiercąc się i śmiesznie podskakując, podczas gdy moja siostra siedziała na jego nogach, próbując go jakoś unieruchomić i jednocześnie przyciskała coś zawzięcie do jego nagiej klatki piersiowej.
- Przestań skamleć, głupku - strofowała go, zirytowana - Nie widzisz, że próbuję ci pomóc, bęcwale? Następnym razem nie będę słuchała ani ciebie, ani ciebie, Liam, i od razu obu was wyślę do szpitala, a sama udam się do wariatkowa, gdzie dawno powinnam się już znaleźć, zważywszy na długość naszej znajomości - i wtedy niespodziewanie rzuciła się na Louisa, przytulając go do siebie mocno, ale ostrożnie - Ty idioto - mówiła, kiedy on nieporadnie obejmował jej plecy i próbował opanować oddech. Moja siostra była dziwna.
- Przepraszam... - wymamrotał, ale chłopak koczujący przy moich drzwiach, Liam, przerwał mu ostentacyjnym prychnięciem:
- Nie ty powinieneś przepraszać.
Louis podniósł głowę, prezentując w całej okazałości spuchniętą, sinawą połową twarzy i groteskowe rozcięcie wzdłuż całej długości policzka. Wyglądał, jakby spotkał się bardzo blisko z czyjaś pięścią i dopiero wtedy zrozumiałem, tępy, mały chłopczyk, że wymięte ubranie Liama świadczyło o prawdziwej walce.
- ...ale to nie była moja wina - dokończył, patrząc odważnie sponad ramienia mojej siostry, a potem jego spojrzenie prześlizgnęło się na moją zdziwioną twarz; odsunął od siebie Gemmę i zmusił ją, by podniosła się z jego kolan: - Obudziliście małego Horacego - stwierdził z wyrzutem, jakby nie on był właściwym sprawcą całego zamieszania. Wyglądał strasznie. Napuchnięta, posiniaczona twarz tylko rozpoczynała feerię kolorów i zgrubień, zadrapań i uszkodzeń na całej długości jego klatki piersiowej. Pochwycił mój wzrok i na chwilę zacisnął usta, a potem niechętnie wytłumaczył: - Nie wszystkie są świeże.
Ale wszystkie wyglądały groźnie, a przynajmniej niepokojąco. Szczególnie na tle różnobarwnych, wzorzystych tatuaży pokrywających sporą powierzchnię jego skóry. Szczególnie dla chłopaka, który jeszcze niedawno mdlał na widok krwi.
- Co ci się stało? - wymknęło mi się, zanim zdążyłem pomyśleć.
- Nic - odpowiedzieli równocześnie Louis i Gemma, ale Niall dokładnie w tym samym momencie westchnął przeciągle:
- Jakieś dupki go napadły.
Dzięki ci, Niall, jedyny szczery człowieku w całym tym małym mieszkanku wariatów.
- Super, Horan - Tomlinson popatrzył na niego groźnie - Dzięki, że tak chętnie dzielisz się moim życiem z każdym człowiekiem.
- To nie jest jakiś tam człowiek. To swój - bronił się Niall, wzruszając ramionami.
Louis zaklął niespodziewanie, gdy Gemma przycisnęła wacik nasączony jakąś paskudnie śmierdzącą substancją do jego zadrapań i niemal zrzucił ją z siebie. Zaklął jeszcze raz.
- Nienawidzę tego - zapewnił gorąco, otulając swoje nagie ciało ramionami. Uniósł głowę, odsunął natrętne kosmyki włosów, które opadały mu na oczy i spojrzał chłodno, krótko na każdego z nas - Widzowie?
Zaczerwieniłem się po uszy. Zawróciłem szybko do pokoju, starając się zamknąć za sobą drzwi jak najciszej, jakby mnie w ogóle nie było. Słyszałem jeszcze tylko, że Liam mówi coś o uważaniu na siebie, a Niall prycha pod nosem za każdym razem, gdy Louis powtarza "jasne, oczywiście".
Nie wiedziałem, dlaczego wszyscy reagowali tak spokojnie.


o8 - louis

- Moglibyśmy ją spalić - zasugerowałem Rogerowi, kiedy opuszczaliśmy campus po ostatnich wieczornych zajęciach.
Zaśmiał się krótko.
- Świrujesz - Roger ładnie się uśmiechał. Lubiłem się z nim zadawać chociażby tylko dlatego, że miał jeden z najpiękniejszych uśmiechów świata. Poza tym, nie lubił Goethego. Łączyła nas wspólna niechęć do Wertera. - Nie możesz ot tak skazywać książek na spalenie, tylko dlatego, że ich fabuła do ciebie nie przemawia.
- Ale to chłam - broniłem się - Niektóre książki po prostu są niegodne tego, by przetrwać. Co będzie, jeśli kiedyś mój wnuczek niespodziewanie znajdzie ten tytuł w Internecie i ściągnie sobie audiobooka? Będzie mi wstyd, że to powstało - upierałem się, schodząc szybko po schodach oświetlonych jedynie dwoma wątłymi strumieniami pomarańczowego światła z pobliskich latarni.
Było cholernie zimno, dlatego szczelniej otuliłem się szalikiem, kiedy zatrzymaliśmy się na dole, żeby jeszcze trochę podebatować nad nieszczęsnym zabiegiem narracji trzecioosobowej, odbierającej książkom właściwe emocje. Roger był ode mnie wyższy i lepiej wyglądał w długich płaszczach, dlatego czułem się strasznie skrępowany w jego obecności. Ale Gemma twierdziła, że spotykał się z jakąś blondynką z pedagogiki, więc nie był już dla mnie. Szkoda. Bardzo chciałbym sprawdzić czy rzeczywiście jest tak świetnie zbudowany, czy może tylko lubi się przechwalać. 
Pożegnaliśmy się krótkimi skinieniami głowy i ruszyliśmy w przeciwne strony. Schowałem dłonie w kieszeniach czarnej kurtki i oddychałem płytko, wdychając ogrzane przez szalik powietrze. Uszy mi odmarzały i przypomniałem sobie, że Gemma wspominała mi coś o czapce przed wyjściem, ale zignorowałem to kompletnie, zbyt zajęty rozmyślaniem na temat jej brata. Bo to nie jest normalne, żeby siedemnastoletni dzieciak wstawał niespodziewanie przed świtem, a potem znowu zasypiał, kiedy normalni, porządni obywatele budzili się do życia w Londynie. Wiedziałem, że pisał - jeden jedyny raz go przyłapałem, ale on chyba nie był tego świadomy. Zawsze starannie chował swoje karteczki, byleby tylko nikt ich przypadkiem nie przeczytał. Wiedziałem, że minie sporo czasu zanim odważy się którąś z nich przypiąć do naszej Tablicy, ale byłem niemal pewny, że jakoś uda się go przekonać. Wystarczy tylko wyciągnąć go z tej śmiesznej konserwy, w której uparcie się zamyka. Wyswobodzić biednego nastolatka i pokazać mu dorosły świat, w którym nie ma miejsca na wstyd i...
Coś świsnęło w powietrzu. W porę zrobiłem unik, żeby wpaść na latarnię, a nie na czarnoskórego świra pędzącego środkiem chodnika i wrzeszczącego coś o zemście. Podążyłem za nim wzrokiem, odruchowo zaciskając dłonie na telefonie i portfelu w prawej i lewej kieszeni. Jeszcze tylko tego mi brakowało, by ktoś ukradł mojego ostatniego funta. Od kiedy wywalono mnie z pracy za przystawianie się do współpracowników płci obojga, cienko było z jakimikolwiek funduszami. Gdyby nie w miarę stabilny dochód Gemmy, zrzutki Perrie i Zayna, centy Nialla i od czasu do czasu jakaś fanaberyjna zapłata za bójkę Liama, byłoby z nami ciężko. Ze mną.
Upadłem. I zanim w ogóle zdążyłem się zorientować, co się dzieje, świat dookoła stał się dziwnie zimny i obcy. Nie były to już dobrze mi znane stare ulice, ale jakaś dzika, zapuszczone przestrzeń; mieszanina śmiechów, gróźb, przekleństw i papierosowego dymu, zamykająca mnie w szałasie świszczących dresów, spranych dżinsów, podartych kurtek i śmierdzących alkoholem szalików.
Czyjeś brudne rękawiczki szarpnęły moją kurtkę, podnosząc mnie do pionu. Poczułem jedynie jak boli mnie głowa i coś ciepłego przechodzi wszystkie zakończenia nerwowe. Słyszałem głosy, ale wszystkie w mojej głowie zlewały się w jeden bełkot. Bełkot szaleńca.
Miałem pecha.
Ktoś kopnął mnie w brzuch; zgiąłem się pół i zakrztusiłem, jednocześnie tracąc oddech. Wysyczałem coś cicho, na co nad moją głową rozległo się głośne przekleństwo, a potem odgłos plucia i garstka ludzkiej wydzieliny prawie dosięgnęła mojego buta.
- Pieprzona ciota - usłyszałem i już wiedziałem, kto jest moim napastnikiem.
Desperacko próbowałem złapać równowagę na śliskim chodniku, podtrzymywany w dziwnej pozycji przez dwie pary dłoni - debile zawsze atakują w stadzie; samodzielnie są po prostu... debilami. Zacisnąłem szczękę i napiąłem mięśnie, próbując stanąć mocno na nogach, ale ktoś zorientował się w moich zamiarach i uderzył mnie w kolano, uniemożliwiając mi stabilizację. Szarpałem się, ale nie było sensu. Kurwa, że też przez tyle lat nie wyrobiłem sobie żadnej masy mięśniowej na czarną godzinę, która przydałaby mi się w sytuacji takiej jak ta.
- Może go tutaj zostawimy? - padło czyjeś genialne pytanie.
- Nie - warknął ktoś inny i jednocześnie czyjaś pięść dobrała się pospiesznie do mojego policzka. Zdążyłem uchylić się na tyle, by nie zmiażdżyła mi oka, a jedynie boleśnie spotkała się z kością policzkową - cholera - i kolejne uderzenie spadło na moje plecy.
Jeszcze raz spróbowałem się podnieść, szarpnąłem obie ręce, starając się wydostać je jakoś ze szczelnie przytrzymywanej kurtki. Wystarczyłoby tylko, żebym się zerwał i uciekł, daliby mi spokój, podłe świry, zabrałyby tego pieprzonego funta i może miałbym tylko kilka siniaków.
Nie udało się.
No, kurwa, miałem pecha.
Przestałem myśleć, stosując taktykę martwego zwierzęcia. Stałem się jak najbardziej bezwładny, zatapiając się w swojej nicości i pragnąc przestać być widzialnym, co było tak samo niedorzeczne jak cała ta sytuacja.
Od czasu, kiedy uzmysłowiłem sobie, że jestem cholernie inny, cały cholerny świat stał się cholernie zainteresowany moją cholerną osobą i cholernie bardzo pragnął wyperswadować mi ten cholerny pomysł zburzenia cholernego porządku świata i pokochania cholernie prawdziwie kogokolwiek, niekoniecznie kobiety, cholera. To nie był pierwszy raz. I pewnie nie ostatni. 
Wisiałbym jak ostatni idiota w ramionach trzech - czterech? - oprawców, gdyby mój pech nie okazał się jak zwykle ofiarą losu i nie został wysłany do diabła przez jedyną na świecie osobę, którą spokojnie przy każdej okazji mogłem nazywać aniołem stróżem.
- Odsuńcie się, matoły.
Dzięki ci, Panie, za tego głąba, nieważne jak bardzo mało męski jest, używając słowa "matoły".
Usłyszałem jeszcze tylko kilka śmiechów i uderzyłem głową o chodnik. Noc stała się czarna, ale to nie miało znaczenia, bo czułem się już bezpiecznie. Źle, nieprzytomnie, cholernie typowo, ale bezpiecznie.
Bo Liam skończył później trening i mógł znowu uratować mój biseksualny tyłek. 


o7 - harry

- Gdzie jesteś?
- Dzień dobry, Haroldzie. Mi też miło cię słyszeć - powiedziała do słuchawki i w odpowiedzi usłyszała moje długie westchnienie.
- Przepraszam, Gem. Ciężki dzień, szkoda gadać.
- Gdzie jesteś? Czy Niall wywiózł cię gdzieś za miasto?
Spojrzałem na blondyna stojącego pod ścianą dworca centralnego, pokolorowaną czasem, pogodą i wulgaryzmami z farby troskliwych dzieciaków z sąsiedztwa. Niall trzymał w dłoniach kurczowo swoją gitarę, jedną nogą w tenisówce wystukiwał rytm o nierówne płyty chodnika. Zawadiacko odrzucił czerwony szalik na plecy, a włosy zasłoniły jego czoło. Uderzał mocno w struny, wygrywając zawzięcie jakąś starą irlandzką piosenkę o nieszczęśliwej miłości.
Nie znałem go zbyt długo, ale miałem wrażenie, że utwór bardzo dobrze oddaje fakt, że ten nieszczęsny chłopak nosił w sobie za dużo miłości, którą rzeczywiście chciał oddać całemu światu. Bał się tylko, że dostanie po tyłku.
- Jesteśmy w mieście - zapewniłem cicho Gemmę, odchodząc kilka kroków poza tłum fanów mojego przewodnika, żeby mu nie przeszkadzać - Niall mnie oprowadza.
Prychnęła.
- Jasne. Mam tylko nadzieję, że cię nie głodzi.
- Nie - skłamałem i doskonale to wyczuła: zaśmiała się głośno.
- Powiedz artyście, że czas już wracać. Poświęcę się i przygotuję wam kolację.
- Nie musisz... - zacząłem, ale szybko mi przerwała:
- Nie ma sprawy. I jeszcze, Harry - odchrząknęła, wzięła głęboki wdech -  musimy poważnie porozmawiać.
- Wiem - rozłączyłem się.
Mieliśmy wiele do obgadania. Powinniśmy stworzyć jakiś dobry plan działania, który pomógłby nam przetrwać te pierwsze kilka tygodni, gdy każde z nas będzie czuło się nieswojo i dziwnie w nowej sytuacji i w nowej roli.
- Nie skończyłeś szkoły - poinformowała mnie moja siostra, kiedy siedziałem już przy stole w jej mieszkaniu, udając, że niesamowicie zajmuje mnie krzywizna kubka pełnego gorącej herbaty. Niall zamknął się w pokoju z połową twardego chleba i masłem orzechowym. Louis kręcił się co jakiś czas po salonie i kuchni, szukając szczęścia, spełnienia, piątej klepki lub bóg jeden raczy wiedzieć czego jeszcze.
Gemmy w ogóle nie drażniło ciągłe dudnienie, szuranie, stukanie, przesuwanie, wzdychanie, uderzanie i chrapanie z którejś sypialni, za to ja siedziałem jak na szpilkach, czując się tak, jakby cały świat mnie słyszał i obserwował. Jakby wynajęty szpieg śledził każdy mój ruch.
Chciałem wrócić do mieszkania mamy, gdzie cisza wolno przepływała przez każde pomieszczenie. Gdzie nie było głośnych współlokatorów a samotność była jedynym przyjacielem. Gdzie czułem się bezpiecznie i po prostu dobrze. Ale tamto mieszkanie już nie istniało. Nie należało do Gemmy, mamy, do mnie. Było obce. Za niedługo przejmie je kolejna rodzina i jasne ściany zapełnią się innymi wspomnieniami, planami, marzeniami. Na zawsze przestanie być miejscem, które długie lata nazywałem domem.
- Tak - odpowiedziałem cicho, patrząc, jak krzywizna ucha kubka przechodzi w gładką figurę walca.
- Dlatego muszę cię zapisać do jakiejś miejscowej, żebyś mógł dokończyć semestr. Potem, jeśli będziesz pracował tak dobrze, jak do tej pory, nie będzie problemu ze znalezieniem uczelni, a jeśli oboje postaramy się jeszcze bardziej, może uda nam się naciągnąć kogoś na jakieś stypendium, żebyś nie musiał pracować...
- Umiem pracować - odebrałem jej słowa jak atak na moją osobę, chociaż wcale nie chciałem tak tego widzieć. Wiedziałem, że Gemma chce dla mnie jak najlepiej, że nie ma na myśli nic złego. Po prostu czułem się dziwnie zmęczony, znużony tworzeniem planów, które pewnie i tak będą sporo odbiegały od rzeczywistej ich realizacji - Przez jakiś czas pomagałem w piekarni.
- Wiem, Harry - szukała mojego spojrzenia ponad powierzchnią stołu, ale ja uparcie patrzyłem tylko na kubek i swoje palce, nerwowo przesuwające się po blacie. Włosy opadły mi na czoło, zakrywając oczy, z czego byłem bardzo zadowolony.
Louis wszedł do kuchni, otworzył jedną z szafek i przez chwilę patrzył na jej zawartość, po czym chyba się rozmyślił i cofnął się do salonu, gdzie wygodnie rozłożył się na kanapie, łapiąc po drodze z małego stoliczka grube tomiszcze poezji. Gemma odprowadziła go wzrokiem i zaczęła ponownie dopiero, kiedy jej przyjaciel zaczął kartkować książkę.
- Chcę tylko zapewnić ci jakoś... - westchnęła - Nieważne. Haroldzie, musimy współpracować, wiesz?
- Wiem.
Nie lubiłem, kiedy nazywała mnie Haroldem.
- Niedługo będą święta - ciągnęła dalej - Rozmawiałam z władzami twojej poprzedniej szkoły, twierdzą, że zaliczą ci cały ten semestr, jeśli tylko wybierzesz się tam w grudniu na kilka ostatnich egzaminów. Są zdania, że opanowałeś już większość materiału, więc możesz przygotować się sam i wpaść tylko na kilka dni zdać testy. Musiałam ich długo zapewniać, że w razie czego załatwię ci tutaj korepetycje, ale, szczerze mówiąc, nie wiem, czy to będzie możliwe, więc...
- Gem - przerwałem jej - Jestem z materiałem do przodu. Przerobiłem większą część. Nie potrzebuję pomocy czy korepetycji. Dam sobie radę.
- Okej - odetchnęła; z ulgą? - W takim razie będę trzymać za ciebie kciuki. Poszukam czegoś w okolicy, żebyś mógł...
- Gem - ponownie jej przerwałem - z tym też sobie poradzę. Mam siedemnaście lat, nie siedem. Mogę o siebie zadbać.
- Wiem, ja tylko... Okej, skoro tak wolisz. Ale pamiętaj - dodała po chwili wahania - że żadnych decyzji nie możesz podejmować beze mnie. Jestem teraz twoim prawnym opiekunem.
Właśnie tego najbardziej się bałem. Że Gemma, przyjmując nową rolę, przestanie być moją siostrą, za to będzie próbowała być matką. A to akurat jest śmieszne, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że jeszcze do niedawna była dużo bardziej infantylna niż ja.



o6 - gemma

Miałam pół godziny przerwy do następnego wykładu, co postanowiłam wykorzystać bardzo produktywnie. Rozsiadłam się wygodnie na głównych schodach - stałym miejscu spotkań całej uczelni, gdy dobra londyńska pogoda na to pozwalała - i wyłączyłam myślenie, pozwalając niebieskim włosom całkowicie zakryć otaczający mnie świat, gdy oparłam łokcie na kolanach. Od rana nie dawały mi spokoju zawroty głowy; miałam jeszcze sporo do załatwienia i przemyślenia, a już moja psychika postanowiła spłatać mi figla i odmówić współpracy. Próbowałam pobudzić ją w jakikolwiek sposób, ale nawet wysokokofeinowa kawa nie była w stanie dodać mi otuchy. Louis, którego minęłam jakieś dwie godziny temu, nie miał dla mnie, niestety, czasu i jeszcze tylko modliłam się, by Dean nie wpadł nagle na genialny pomysł znalezienia mnie i pokazania, jakim to jest kochanym, czułym, oddanym chłopakiem i jak to się o mnie troszczy.
Dean właściwie nie był moim chłopakiem. Po prostu był, przez większość czasu irytował mnie albo oferował swoją szaleńczą miłość i raz, dwa razy w tygodniu, stosując psychiczny szantaż, wyciągał mnie na kebab albo koncert w undergroundowym klubie. Póki on płacił, wszystko było okej. Żerowałam na nim perfidnie, ale on widocznie całkiem dobrze bawił się w moim towarzystwie i w ogóle nie przeszkadzał mu mój brak entuzjazmu. Ze trzy razy próbował mnie pocałować, co grzecznie i bardzo kulturalnie mu wyperswadowałam, ostentacyjnie miażdżąc obcasem jego śródstopie. Tylko raz próbował się do mnie dobierać i skończyło się na tym, że przez trzy dni leczył podbite oko, a ja przez cały weekend udawałam zimną sukę - na przeprosiny kupił mi wielki bukiet czerwonych róż. Tommo śmiał się ze mnie przez tydzień.
Odrzuciłam włosy na plecy, zadowolona z faktu, że tak dobrze wyglądają w bladym świetle umierającego wolno za chmurami słońca. Zły humor złym humorem, ale zawsze dobrze jest docenić to, że się fantastycznie wygląda.
- Hej, kwiatuszku, bo jeszcze wpadniesz w samozachwyt.
- No, proszę, proszę. Książe zdołał wyegzekwować trochę czasu dla swojej wiernej dworzanki? - uśmiechnęłam się szeroko, gdy Lou zajmował miejsce obok mnie.
- Gdzie Dick? To znaczy... Dean? - sprostował, gdy spiorunowałam go wzrokiem, ale właściwie niewiele go to interesowało - Mam fantastyczną wiadomość: ściągnąłem nielegalnie ścieżkę dźwiękową "Transformers".
Czekałam.
- Toooooo jest właśnie ta wiadomość - wytłumaczył mi - Możesz zacząć się cieszyć.
- Skaczę ze szczęścia - skomentowałam, na co przewrócił oczami.
- To jest niemal jak klasyka! - wykrzyknął w podnieceniu, przez co kilka ciekawskich par oczu odwróciło się w naszą stronę. Nikt nie robił problemów, znali nas już tutaj: chłopaka-wariata w ciasnych spodniach i jego niebieskowłosą pannę.
Louis studiował filologię angielską, chociaż potwornie jej nie lubił i zawsze bliżej mu było do francuszczyzny, szczególnie okresu niezależnej, dzikiej bohemy. Gdyby mógł, rzuciłby wszystko i uciekł do cyrku, a tam upijałby się do nieprzytomności, udając, że pracuje, tylko po to, by następnego dnia na kacu napisać tak świetne opowiadanie, na jakie tylko byłoby go stać. Dobre utwory, jak twierdził, nigdy nie powstają w trzeźwości umysłu. Wena to dziwka - wciąż cytuję - dlatego ściągnąć ją można do siebie tylko tanim alkoholem .
- Gdzie zostawiłaś Homera? - zapytał znienacka, odpalając długiego, kobiecego papierosa, którego niepostrzeżenie wyjął dzisiaj o poranku z mojej starannie schowanej paczki "na czarną godzinę". Odchylił się na schody i podparł na łokciach, a potem zwrócił twarz ku niebu i zaciągnął się, aż usłyszałam świst powietrza.
- Harolda - poprawiłam odruchowo.
- No przecież mówię... - złapał rulonik w dwa palce i wolno pozbył się dymu z płuc, obserwując czujnie jak zmaga się chwilę z lekkim podmuchem wiatru, a potem ucieka do nieba.
- Pozwoliłam Niallowi bawić się w przewodnika - zabrałam mu papierosa i szybko, płytko, na krótko wpuściłam nikotynę do płuc. Z zasady nie paliłam. Zdarzało mi się jedynie przy większych, specjalnych okazjach. Za to Tommo palił nałogowo, ale głośno się tego wypierał.
Zaśmiał się i odebrał mi nasze małe źródło oderwania się od rzeczywistości.
- Co? - zmrużyłam oczy, patrząc na jego łobuzerski uśmiech.
- Nic - i zaciągnął się - Po prostu uważam - wypuścił szybko dym - że Niall nie jest ani dobrym przewodnikiem, ani tym bardziej dobrym opiekunem.
- Nie musi być - wzruszyłam ramionami - Harry ma siedemnaście lat - naburmuszyłam się - Nie jest już dzieciakiem - dodałam z uporem.
- Ty byłaś...
- Nieważne - przerwałam, zanim zdążył podsumować to jakoś głupio - Nie jest mną.
Przez chwilę milczeliśmy, zajęci swoimi odrębnymi rzeczywistościami. Siedzieliśmy obok siebie, nasze ciała dotykały się wzajemnie, ale żadne z nas nie czuło dzielonej z drugim bliskości. Louis był kilometry nad nami, marząc, latając, zastanawiając się nad sensem swojego istnienie, myślenia, oddychania, znajdowania się właśnie w tym miejscu właśnie w tej chwili i robienia właśnie tego, co robił - czyli niczego.
Ja byłam kilkaset kilometrów za miastem, kilka metrów pod ziemią. Wśród martwych szczątek, brudnych gród ziemi i pełzającego robactwa. Zamknięta w trumnie razem z mamą, przez której śmierć wszystko nagle się zmieniło, obróciło o sto osiemdziesiąt stopni, stawiając przede mną zupełnie wypaczony obraz rzeczywistości, w którym to moja osoba miała zachowywać się odpowiedzialnie i dorośle. Mamo, nie byłam - nie jestem - na to jeszcze gotowa!
Nie wiedziałam, co mam robić i chyba rozpadłabym się na miliardy kawałeczków, gdyby Lou porządnie się na mnie nie wkurzył i nie wymusił działania.
To on niemal siłą zaciągnął mnie do samochodu i zawiózł do Harry'ego, desperacko próbując mi wytłumaczyć, dlaczego mój brat mnie potrzebuje.
- Powinnaś zapisać go do jakiejś tutejszej szkoły - odezwał się nagle mój przyjaciel, spadając z chmur i wyciągając mnie z powrotem na powierzchnię; zamrugałam nieprzytomnie, rozstrojona, przerwał mi w pół wewnętrznego monologu - Ma jeszcze trochę do przerobienia z zakresu złych doświadczeń szkół średnich.
- Wiem - miał rację, myślałam o tym wcześniej, ale... nie brałam tego na poważnie. Nie potrafiłam przestawić się na dorosły, obcy tryb myślenia. Cholera, byłam tylko kilka lat starsza niż Harry. A teraz zmuszona byłam zajmować się jego osobą, jego wyżywieniem, jego edukacją... Jak rodzic. Nikt nie przygotował mnie do tej roli. Dostałam w spadku po mamie nastolatka z samymi problemami i widocznymi zaburzeniami psychicznymi. Jak ja mam sobie z tym poradzić?



o5 - perrie

Budziłam się bardzo powoli, sprowadzana do życia ciepłym dotykiem na moim policzku. Nim jednak zdążyłam chociażby uchylić powiekę, ciepło oddaliło się ode mnie, kumulując się gdzieś w okolicach mojego brzucha.
- Perrie? - pytał mnie niepewnie cichy szept na granicy podświadomości - Perrie?
Bardzo powoli otworzyłam oczy, spoglądając prosto na ciemnopomarańczowy sufit, którego biel stłumiona została przez okienne żaluzje. Zamrugałam, podniosłam się na łokciach, niedbale odrzucając kołdrę z ramion i uśmiechnęłam się do właściciela głosu, który wyciągał mnie z sennych marzeń.
- Błagam - uśmiechnęłam się delikatnie - powiedz, że to jeszcze nie pora, by wstawać.
Zayn siedział przy moim boku, zachowując bezpieczną odległość od mojego ciała. Miał podkrążone oczy i dłuższy niż zwykle zarost. Musiał mieć za sobą równie wyczerpującą noc, co ja.
- Nie. Przepraszam - mamrotał - Dopiero co się położyłaś.
Był jedyną osobą, której mogłabym to wybaczyć, przysięgam.
- Ciężka noc? - zapytałam, podciągając kolana pod brodę i "niechcący" szturchając dłonią jego ramię.
Zaśmiał się cicho.
- Ty mnie o to pytasz? - pokręcił głową, wreszcie otwarcie łapiąc moje spojrzenie.
Wzruszyłam ramionami.
- Przepraszam - powtórzył jeszcze raz i położył z impetem dłonie na swoich kolanach, jakby miał zamiar się podnieść, jednak nie ruszył się z miejsca - Jesteś wykończona, a ja tylko... Nie odpisałaś, więc...
- Tak. Nie chciałam jeszcze tego robić. Kiedy jestem zmęczona, kiepsko myślę... - zauważyłam zgodnie z prawdą, wywołując u niego kolejny, krótki śmiech.
- Chciałem cię tylko zobaczyć.
Rozumiałam to całkowicie. Nie widzieliśmy się od równych ośmiu dni, a to i tak był jeden z naszych krótszych okresów. Nasza relacja w gruncie rzeczy opierała się właśnie na żółtych notatkach, które pozwalały się nam komunikować częściej. Nigdy tak naprawdę ich nie zastrzegliśmy dla siebie; inni jakoś zrozumieli, że są zarezerwowane właśnie dla nas i postanowili to uszanować.
-Dobranoc - wstał i nim zdążyłam go zatrzymać, wyszedł.
Opadłam na poduszkę, prostując nogi i ignorując ból w okolicach kolana. Wyciągnęłam się wygodnie na łóżku, w którym jeszcze kilka godzin  temu spała moja najlepsza przyjaciółka. Żałowałam, że nie stać mnie na własne mieszkanie albo chociaż wynajem jednego pokoju, tylko dla siebie. Mogłabym tam pomalować ściany na różowo, powiesić muślinowe firanki, a potem każdy skrawek wolnej przestrzeni zapełnić dziwnymi bibelotami, które tak lubiłam zbierać. To przeze mnie w przedpokoju stoi zabytkowa spluwaczka, a tuż obok drzwi chwieje się niepewnie trójnogi wieszak na płaszcze. I to ja przywlokłam z pchlego targu cylinder bez denka z naderwanym rondem. Każdy ma jakieś słabostki, prawda? Do mnie przemawiają ludzkim głosem rzeczy, którymi normalnie nikt inny by się nie zainteresował. Moja ambitna siostra po psychologicznych studiach nazwałaby to jakimś bardzo modnym wśród młodych syndromem. "Syndromem drugiej szansy" przykładowo. Albo "syndromem zbawienia świata przez usuwanie ludzkości z drogi rzeczy niepotrzebnych". Pewnie miałaby rację, częściowo.
Wystarczyło tylko, bym zamknęła oczy i już spokojnie mogłam zapaść w sen, nie przejmując się niczym. Śnienie było jedną z przyjemniejszych części mojego życia, drugą po tańcu. Było coś niesamowicie magicznego w ukazujących się krainach z wyobraźni, wizjach podsuwanych przez podświadomość - niektórzy się ich bali, ja czerpałam z nich garściami siłę do dalszego rozwijania się, dalszej walki i dalszego znoszenia cierpienia. Moje życie wpadło w monotonię, nie przeczę, ale ja sama na to pozwoliłam; sny za to dodawały mu niespodzianek, akcji, koloru. Sny i Zayn, ale nie wiem, dlaczego.
Na początku naszej znajomości, właściwie w momencie, kiedy zaczęliśmy traktować się poważnie, to jest jakoś w okolicy pierwszych karteczek, zastanawiałam się godzinami, co takiego przyciągnęło nas do siebie. Dlaczego rozmawiało nam się dobrze, dlaczego dobrze nam się milczało. Później zaczęłam się obawiać swojego przywiązania do jego przypadkowych dotyków, niepewnych uśmiechów i urywanych snów, a ostatecznie byłam wdzięczna Niallowi, że go tutaj przyprowadził.
Uśmiechałam się, gdy śniłam. 


o4 - harry

Miałem jeden z tych snów, po których człowiek budzi się mokry i nakręcony. Nie wiedziałem, skąd nagle wzięły się w mojej podświadomości dłonie dotykające mojego ciała, setki oczu patrzące na mnie wymownie i usta, szepczące mi przekleństwa. Boże, nawet nie wiedziałem, że znam tyle sprośnych snów.
Nie pamiętałem dokładnie jego treści, wiedziałem jedynie, że był to czysty erotyk obfity w swej okazałości i przejmujący mnie do bólu.
Podniosłem się z kanapy, usiłując opanować drżenie serca i dręcząco pulsujące podbrzusze. Wstałem, ciągnąc za sobą koc, którym otuliłem się szczelnie, nie chcąc kląć głośno z powodu panującego zimna. Podszedłem do brudnego okna z konsternacją stwierdzając, że Londyn także zaczyna powoli się budzić.
Czwarta rano. Nie wiedziałem, że miasto wstaje o czwartej rano.
Nie było mowy o słońcu, ale świt powoli wkradał się już do domów i mieszkań, zapewniając widoczność na tyle dobrą, że byłem w stanie odnaleźć porzuconą na kanapie bluzę z kapturem, którą pospiesznie założyłem na przepocony podkoszulek, a później rzuciłem się do kąta, gdzie zostawiłem swoją maszynę i torbę. Na dnie schowane były dwie teczki; czarna zawierała puste, białe kartki, czekające na zapisanie, druga, niebieska, pełna była świstków, fragmentów, moich filozoficznych wywodów i pojedynczych myśli, zapisanych odręcznie lub zanotowanych w przypływie natchnienia.
Starałem się jak najciszej przesunąć maszynę do okna, gdzie postawiłem ją na niskim parapecie, a sam usiadłem przed nią, opierając się bokiem o ścianę. Wyjąłem jedną kartkę z czarnej teczki i postanowiłem jak najlepiej wykorzystać dzisiejszy sen. Bałem się tak silnych emocji, dlatego musiałem przetworzyć je w coś, co mógłbym później przeanalizować, spojrzeć z dystansu i zastanowić się nad sensem. Nie wątpiłem w to, że sny mają sens; że próbują nam ułatwić życie, chcąc przekazać coś istotnego, co normalnie możemy pomijać.
Nie, wydaje mi się, że mój sen nie chciał przekazywać mi niczego dosłownie - Harry, potrzebujesz porządnego... Kurczę, nawet gdy o tym myślałem, czułem, że się rumienię. Usiadłem wygodnie i zacząłem spokojnie wystukiwać chaos moich myśli, próbując ubrać je w ładne zdania, niekoniecznie spójne i logiczne, ale w całej swojej okazałości prawdziwe, szczere, już przeżyte i jednocześnie czekające na powołanie do życia.
I tak spędziłem kolejne dwie godziny, pisząc i myśląc, co zawsze pomagało mi się uspokoić. Nie to, żebym był jakimś nadpobudliwym dzieciakiem. Wszystkie emocje kumulowałem w sobie i bardzo rzadko pozwalałem im opuścić wnętrze. Nieważne czy były to huragany czy przejściowe deszcze, ja się po prostu nie uzewnętrzniałem i było mi z tym dobrze.

Obudziło mnie jednostajne uderzanie kropel o parapet gdzieś niedaleko mojego położenia. Kiedy już udręczyłem swój umysł wyrzucając z niego wszystko, co przeszkadzało mi w normalnym funkcjonowaniu, wróciłem na kanapę, gdzie bezpiecznie zwinąłem się w kłębek i schowałem przed światem.
Powoli otworzyłem jedno oko, rejestrując półmrok panujący w pomieszczeniu. Maleńki stary telewizor z groteskowo wykręconą anteną ustawioną na jego czubku pokazywał bezgłośne, kolorowe obrazy. Przede mną na podłodze stało wiadro do połowy puste, gdzie rytmicznie zatrzymywały się krople spadające z przerdzewiałej rury na suficie. Uważnie prześledziłem ich drogę, otwierając również drugą powiekę i przyglądając się przez chwilę jak tworzą się na rudawej powierzchni, a potem niechętnie odrywają się i mieszają z tłumem innych. To było takie życiowe.
Obok mnie na okropnym, ciemnozielonym fotelu, którego wczoraj nie widziałem, siedział po turecku Niall i brzdąkał coś na gitarze - Anabelle. Patrzyłem na niego spod przymkniętych powiek, żeby moja gwałtowna pobudka nie zniweczyła jego planów współgrania z równym rytmem spadających kropel. Obserwowałem, jak próbuje się dostroić do monotonni stukotu wody, jak cicho naciska struny, tworząc muzykę. Jak marszczy brwi w skupieniu, kiedy zastanawia się o sekundę za długo, który akord zagrać, a potem krzywi się, jeśli akurat wybrał zły. Nucił coś cicho, wyłapywałem jedynie pojedyncze słowa, ale i tak nie byłem w stanie złożyć z nich niczego sensownego. Wreszcie dotknął strun trochę mocniej, akcentując ostatni akord i z ciężkim westchnieniem odsunął dłoń od gryfu. Podniósł wzrok i spojrzał prosto na mnie, zaczerwieniłem się po uszy.
- Cześć - przywitał się - Mam nadzieję, że to nie ja cię obudziłem.
- Cześć - odpowiedziałem i odchrząknąłem od razu; mój głos brzmiał z rana zabawnie. Jak papier ścierny albo skrzypiąca pozytywka.
- Gemma pognała na zajęcia jakieś pół godziny temu - poinformował mnie, podnosząc się z fotela - Nie chciała cię budzić, ale za to chętnie obudziła mnie - rzucił mi szeroki uśmiech przez ramię; podniosłem się do pozycji siedzącej - żebym zainstalował się w mieszkaniu jako twoja niańka.
Coś trzasnęło w pokoju mojej siostry; zmarszczyłem brwi i skierowałem spojrzenie na białe drzwi.
- Co...?
- A - Niall oparł ostrożnie gitarę o ścianę i ruszył do kuchni - To tylko Perrie - otworzył jedną z szafek i zaczął czegoś w niej szukać - Wróciła niedawno z pracy. Miewa często bardzo niespokojne sny - gestykulował zawzięcie dłońmi, chcąc uzmysłowić mi powagę tego problemu - Rzuca się po całym pomieszczeniu, a potem liczy siniaki. Jesteś głodny?
Perrie? Dziewczyna od żółtych kartek na Tablicy.
- N-nie - odpowiedziałem, obserwując go zza oparcia kanapy. Kuchenny stół był już zastawiony pustymi kubkami i talerzykami, na których pozostały jedynie okruszki - Ty już jadłeś?
- Przed-pierwsze śniadanie - tak.
Zmarszczyłem brwi, ale Niall pozostawił tę odpowiedź dla moich prywatnych rozmyślań. Wyjął pudełko płatków śniadaniowych, ale nie znalazł mleka w lodówce, więc wsypał suche do miseczki, dorzucił do nich dwie łyżeczki cukru i usiadł, zadowolony, przy stole przodem do mnie, oblizując wargi. Patrzyłem przez chwilę jak cieszą go czekoladowe płatki z cukrem, a potem zapytałem:
- Kim jest Perrie?
- Masz na myśli - przełknął - Kim jest jako człowiek, czy kim jest z zawodu?
- Oba - odpowiedziałem pewnie.
Pokiwał głową, biorąc do ust kolejną łyżkę, na której usadowiła się wygodnie bardzo wyraźna grudka cukru. Przełknął ją spokojnie, chociaż mnie pewnie taka ilość słodyczy wprowadziłaby do grobu. Nie przepadałem za słodkościami, nawet czekoladę wybierałem gorzką.
- Perrie to fantastyczna dziewczyna, chociaż tak naprawdę niewielu facetów to zauważa. Jest piękna, piecze rzadko, ale robi najlepsze ciasteczka orzechowe, jakie kiedykolwiek będziesz miał możliwość spróbować. Już teraz powinieneś zacząć błagać anioła stróża, żeby zorganizował jej dla ciebie trochę czasu. Zna się z Gemmą od pierwszego dnia studiów, chociaż sama nie studiuje. Wyrzucili ją z wydziału tanecznego, kiedy odnowiła jej się kontuzja kolana i okazało się, że w "Jeziorze Łabędzim" nie będzie mogła zagrać nawet jeziora... Jest z daleka... Kurczę - niemal zachłysnął się połykanym śniadaniem - zawsze zapominam nazwę tej miejscowości, ale wiem, że brzmi jakoś zabawnie. Jakoś na "s", chyba. Nieważne. Perrie ma więc za sobą niecały rok studiów. Wakacje spędziła z rodzicami, rehabilitując swoje kolano, ale z dniem pierwszych zajęć na uczelni wróciła do nas. Kocha swoich staruszków, a oni kochają ją, ale nie pozwoliliby jej tańczyć, bo, no wiesz - machnął łyżką w moim kierunku, rysując w powietrzu jakieś dziwne znaki - rzadko który rodzic uważa, że taniec jest dobrym sposobem na życie i po drugie, kontuzja była... jest poważna i istnieje prawdopodobieństwo, że Perrie po kilku nieudanych próbach może skończyć o kulach, na wózku albo jakoś tak, równie okropnie - umilkł na chwilę, z ubolewaniem patrząc na prawie pustą miseczkę - Ale ona jest uparta. Chce tańczyć, więc postanowiła, że będzie to robić - wzruszył ramionami - Oczywiście o studiach nie było już mowy, poza tym tam dwie trzecie zajęć to balet, który naprawdę obciąża kolana. Dlatego zrezygnowała z nich bez żalu i teraz biega, kiedy tylko może na castingi do różnego rodzaju musicali, ale jak na razie jej jedynym sukcesem była czterominutowa rola drzewa. Wszyscy byliśmy na tym przedstawieniu dwukrotnie i zgodnie stwierdziliśmy, że była wspaniałym drzewem.
- Więc pracuje w teatrze...
- Nie - pokręcił szybko głową, z głuchym brzdękiem odkładając łyżkę do pustej miseczki - Jest tancerką w nocnym klubie - już otwierałem usta, żeby o coś zapytać, ale przeszkodził mi, dodając szybko - Nie jest to tego rodzaju miejsce, jak sobie właśnie wyobrażasz. Nie wszystkie nocne kluby pełne są nagich kobiet, wijących się po metalowych konstrukcjach i takich tam. Perrie jest tancerką - podkreślił - I tańczy. Nie rozbiera się, czasami nosi kuse stroje i pawie pióra na głowie, ale mówi, że to ją bawi. Poza tym, ma ładne ciało, więc nie ma potrzeby się go wstydzić, czego zresztą nigdy nie robiła.
- Dlaczego rozmawiasz z młodym o ciele mojej... - chrząknięcie - Perrie?
Podskoczyłem na swoim miejscu, otwierając szeroko oczy. 
Wysoki, ciemny chłopak zamykał cicho drzwi, jednocześnie odkładając sportową torbę pod ścianę. Miał na sobie wygodne, znoszone buty i równie wysłużoną kurtkę ze skóry na ramionach ozdobioną ćwiekami. Miał ciemne oczy i długie rzęsy, krótką brodę, czarne, nastroszone włosy. W jego ruchach była jakaś taka leniwa gracja, charakterystyczna tylko dla ludzi, którzy wiedzą, że dobrze wyglądają, ale wcale się tym nie przejmują.
- Zayn, to jest Harry. Harry - Zayn - dokonał prezentacji Niall.
- Miło mi - chłopak podszedł do mojej kanapy i wyciągnął do mnie dłoń. Uścisnąłem ją niepewnie - Hej, całkiem podobny do Gemmy - zauważył z uśmiechem, zwracając się do Nialla, na co ten tylko pokiwał głową - czy jest...?
- Śpi - odpowiedział blondyn.
Zayn podszedł do Tablicy i dyskretnie sprawdził zawartość żółtej notatki, omijając całą resztę, jakby w ogóle go nie interesowała.
- Pójdę...
- Daj jej spać - bąknął ze swojego miejsca Niall - Niedawno zasnęła. Zostawała dzisiaj po godzinach.
- Nie będę przecież... - mamrotał do siebie, przechodząc przez mieszkanie. Cicho otworzył drzwi do pokoju Gemmy i wślizgnął się do środka.
- To był Zayn - poinformował mnie ponownie Niall, przewracając oczami - Skrada się jak kot, jest czujny jak kot i kiedy chce, dokładnie tak jak kot, potrafi człowieka boleśnie podrapać. Zazwyczaj także nie słucha. Jak kot - dodał jeszcze, gdybym nie do końca złapał podsyłaną aluzję. Podniósł się żwawo ze swojego miejsca, złapał w dłonie tyle brudnych naczyń, ile mógł i odstawił je do zlewu, ignorując spadające na każdy milimetr kuchni okruszki - Zbieraj się, mały. Louis dzisiaj sprząta kuchnię, a ja czuję, że miasto mnie potrzebuje. 
- Co? - zmarszczyłem brwi.
- Ubierz się - polecił mi - Idziemy pokazać stolicy, czym jest dobra muzyka - złapał Anabelle i ruszył do swojego pokoju - Aha - zatrzymał się tuż przed drzwiami - I może zrób sobie jeszcze jakąś kanapkę na drogę, okej? Gemma zabiłaby mnie, gdybyś zemdlał na ulicy i rozciął sobie łuk brwiowy albo coś równie potrzebnego do wytworzenia estetycznej wizji człowieka. 


o3 - gemma

- Co u Marylou? – zapytał Louis, siadając na kanapie, gdy za Harrym zamknęły się drzwi, a ja odetchnęłam głęboko, ściągając z twarzy maskę jakoś-sobie-poradzimy. Wzruszyłam ramionami i położyłam kwiaty na podłodze, nie interesując się w ogóle ich pięknym kolorem i zapachem. Usiadłam na kanapie, opierając łokcie na kolanach i chowając twarz w dłoniach.
- Nie zrób mu krzywdy, dobra? – odezwałam się chłodno po długiej chwili, kiedy starałam się uporządkować myśli.
Lou poruszył się niespokojnie na kanapie.
- Nie wiem, o co ci chodzi – łgał.
- Znam cię. Widzę jak… - westchnęłam - Po prostu nie zrób mu krzywdy – powtórzyłam uparcie. Nie miałam siły dzisiaj się z nim kłócić – Zabraliśmy za mało – zauważyłam, podnosząc głowę – Za mało rzeczy mamy.
- Mogłaś zabrać więcej. Przecież mamy tutaj sporo miejsca, w dziesiątkę jakoś…
- Błagam – jęknęłam – Nie dzisiaj, okej? To nie jest czas na złe żarty.
- Przepraszam, Gem – powiedział cicho. Przysunął się do mnie i objął ramionami – Tylko nie płacz już. Nie umiem sobie radzić z łzami – poprosił, a ja zaśmiałam się głupio, bo była to szczera prawda.
- Nie mam już łez, Tommo. Została mi tylko pustka.
- I tak jesteś w lepszej sytuacji niż twój brat – stwierdził, gdy wtuliłam się wygodnie w jego klatkę piersiową.
- Bo?
- Nie płakał – jego spokojny oddech i równo bijące serce mnie uspokajało - Chciałby, ale nie może. Ciężko mu.
Och, nie zauważyłam.
- Nam obu.
- Wiem. Ale wydaje mi się, że on potrzebuje cię teraz bardziej niż ty jego, chociaż sam się do tego nie przyzna.
- Jest zbyt dumny?
- Jest zbyt wrażliwy i za mocno cię kocha.
- Lou – jęknęłam, kręcąc głową – Skończmy tę rozmowę. Wpadasz w ten filozoficzny nastrój, który ciężko jest mi znosić nawet, gdy czuję się zupełnie normalnie.
- Smutek to doskonały nastrój do filozofowania – oponował, drocząc się ze mną jak zwykle, dla zasady – Bądź silna, ptaszyno.
- Zawsze jestem.
- Dobrze, w takim razie teraz bądź silniejsza.
Uderzyłam go łokciem w brzuch. Jak zwykle – dla zasady.


o2 - harry

Nie zabraliśmy wiele. Bardzo dobrze.
Pogrzeb nie trwał długo. Bardzo dobrze.
Nie było wielu osób. Bardzo dobrze. Gemma zdołała mnie ochronić przed większością zgromadzonych, wymuszając na wszystkich milczenie i zgadzając się jedynie na zdawkowe kondolencje. Mocno padało; Louis ukrywał się pod parasolem kilka kroków od grupki nas, żałobników. Mama została pochowana pod wielkim dębem, bardzo mi się podobał.
Mokłem, wystając nieco poza obręb parasola, który kurczowo trzymała w dłoniach moja siostra. Patrzyłem przeszklonymi oczami na trumnę, nie chcąc pochwycić niczyjego spojrzenia. Nie płakałem, tylko stałem i patrzyłem, żałując, że wszystko teraz musi się zmienić. Przepraszam, mamo, że nie zdążyłem jeszcze właściwie zatęsknić za tobą, a jedynie za porządkiem w moim życiu, jaki dzięki tobie panował. Czułem się z tym dziwnie, przysięgam. Jakbym był chory umysłowo i nie do końca rozumiał, co właściwie się wydarzyło podczas tych kilku dni. Jakby mama dla mnie nie umarła, jakby Gemma się nie zjawiła, jakbym nie zmieniał miejsca zamieszkania i mojej znienawidzonej szkoły. Myślę, że mój umysł celowo wszystko to wypierał, żeby nie pozwolić mi popaść w panikę, która mogłaby sprawić, że zacznę zachowywać się jak nieznośny dzieciak, co mi nie pomoże, a tylko dodatkowo rozreguluje Gemmę.
Ona akurat trzymała się kiepsko. Niebieskie włosy spięła przed wyjściem z mieszkania w wysoki kucyk, żeby nic jej nie przeszkadzało. Założyła czarną sukienkę do kolan, która swoim krojem i kolorem dodawała jej lat. Ale była w niej jakaś niekształtna, jakby jej ciało uparcie walczyło z tkaniną, nie chcąc się w niej ułożyć. Na nogach miała wysokie buty, ciężkie. I płaszcz na ramionach, rozpięty, bo z emocji było jej za ciepło. Nie umalowała się. Na nadgarstku nosiła delikatną, srebrną bransoletę. Wyglądała bardzo ponuro.
Trzymałem jej dłoń w swoich przez cały czas uroczystości, dodając otuchy nam obojgu, chociaż tylko ona pozwoliła sobie na łzy. Nie płakała ładnie; puchły jej oczy, policzki i czoło stawało się czerwone, nad brwiami pojawiała się bruzda, a w kącikach głębokie zmarszczki, ale przez to ja czułem się lepiej. Byłem szczęśliwy, że chociaż jedno z nas jest w stanie opłakiwać naszą mamę. Miałem nadzieję, że nie udaje.
Trumna stęknęła cicho, lądując w grobie; posypała się ziemia, zaszeleściły kwiaty, syknęły płomienie zapałek i rozświetliły nas małe znicze. Mogliśmy jechać do... nie, nie do domu. Nie miałem już domu. Było tylko mieszkanie Gemmy i Louisa gdzieś daleko przede mną, na obrzeżach Londynu. W czynszowej kamienicy w gorszej dzielnicy, ale przynajmniej już nie samotnie. Nie byłem jeszcze pewien czy rzeczywiście jest to plus.
- Zabrałeś kawałek ściany ze swojego mieszkania? - stękał Louis, wchodząc na czwarte, ostatnie piętro.
- Zabrałem maszynę pisarską... - wymamrotałem niepewnie, marszcząc brwi, bo zawsze wydawała mi się wyjątkowo lekka.
- Taszczę to pudło na czwarte piętro - spojrzał na mnie z niedowierzaniem - A ty chcesz mi powiedzieć, że to jakaś tam, stara, niedziałająca maszyna pisarska?
- Działa - mruknąłem cicho - Po prostu "o" i "s" się w niej zacina, a "p" podskakuje.
- To - jęknął, stawiając pudło pod drzwiami mieszkania - było pytanie retoryczne.
Wyprostował się, rozluźniając ramiona i zaczął przeszukiwać kieszenie dżinsów, by znaleźć  klucze. Zauważyłem, że jego ciało pozbawione jest okropnego nawyku garbienia się, który u mnie był stałym elementem wyposażenia. Miałem wrażenie, że mój kręgosłup nie pozwoliłby mi wyprostować się do końca, prezentując piękną linię pleców. Ale i tak, nawet trochę się garbiąc, byłem kilka centymetrów wyższy niż o.
- Na co się tak gapisz, Harvey? - usłyszałem i dopiero wtedy zorientowałem się, że rzeczywiście natrętnie go obserwuję. Spuściłem szybko wzrok, chwiejąc się niepewnie na nogach.
- Jestem Ha... - chciałem go poprawić, ale przerwał mi, otwierając szeroko drzwi i zmęczonym gestem zapraszając mnie do środka.
- Oto jesteśmy - zaanonsował. Minąłem go bez słowa, celowo nawet nie spoglądając w jego kierunku. Usłyszałem, że mamrocze coś za moimi plecami, a potem z ciężkim westchnieniem, znów dzielnie łapie w dłonie moją maszynę do pisania i wciąga ją do środka, odstawiając najszybciej jak może.
Wysoki sufit i duże okno na wprost wejścia, składające się z kilkudziesięciu kolorowych szyb. Niczym nieoddzielona przestrzeń kuchenna i kąt salonowy sprawiały, że mieszkanie wydawało się duże. Ściany były z cegły; jedynie okienna został pokryta białą farbą. Szary parkiet lśnił matowo w bladym świetle londyńskiego słońca, chowającego się za grubą warstwą chmur. Ciemny sufit zasłaniały niejako zardzewiałe, rude i gdzieniegdzie srebrzyste jeszcze rury różnej grubości i o różnej strukturze, nie wiedziałem, dokąd zmierzały. Po między nimi gdzieniegdzie wisiały jakieś lampki, kawałki kolorowych sznurków, a wysoko, gdzie nie sięgały już ludzkie dłonie, poruszana jakimś niewyczuwalnym powiewem wiatru, majaczyła czerwona podkoszulka. Lampy, na które składały się trzy żarówki różnego typu, zawieszone były nisko na kablach tak, że prawie o jedną zahaczyłem.
Sporą część przestrzeni zajmowała długa, brązowa kanapa, na przeciwko której umieszczony był niewielki telewizor, stojący na trzech oponach i podłużnej, metalowej płycie. Nad nim wisiała majestatycznie chorągiewka jakiegoś piłkarskiego klubu, a po obu jego stronach stały różnej wielkości, koloru i kształtu regały, niemal całkowicie zapełnione książkami i jakimiś dziwnymi świstkami papieru czy bibelotami. Kuchnia składała się z kilku drewnianych blatów, z czego jeden nie miał klamki, drugi szuflady, a trzeci przechylał się trochę na prawo. Lodówka była niemal w całości zasłonięta różnego rodzaju naklejkami w tym na przykład zielonym trójkątem z napisem "Wolny Tybet" i czarną, odręcznie skreśloną literką "A" na czerwonym tle. Stół ustawiony był przy ścianie, wyglądał na taki, który spokojnie mógł kiedyś stać w komnatach Ludwika XIV. Obok niego cztery krzesełka różnego typu i wysokości wyglądały zabawnie, jak niesforne dzieciaki, które próbują zamęczyć surowego rodzica. Na stole stał kaktus, zasadzony w kubku z napisem "I love NY", a na ścianie zawieszone było kilka zdjęć różnego formatu różnych osób w różnych ramkach. W cienkiej, fioletowej rozpoznałem uśmiechnięte oczy mojej siostry.
- Zazwyczaj nie zamykamy drzwi, bo ktoś zawsze jest w mieszkaniu - odezwał się Louis, zdejmując kurtkę i chyba odruchowo zrzucając buty - chyba, że zostawiamy Nialla, wtedy jak najbardziej mieszkanie musi być zakluczone, bo ten głupek nie usłyszałby, gdyby złodziej wszedł i wyniósł lodówkę - boso skierował się do kuchni, po drodze uderzając w trzy pary drzwi: - Mój pokój, łazienka, pokój twojej siostry - poinformował mnie, a potem wskazał na drugą stronę mieszkania - Na wprost pokój Nialla, a we wnęce wyjście na dach. Dozorca nie dał nam do niego kluczy, ale jakoś udało nam się je sobie przywłaszczyć - wzruszył ramionami.
Stojąc na środku, spojrzałem kolejno na cztery pary białych drzwi: pierwsze z narysowanym krzywo dużym, czarnym iksem; drugie z tabliczką "No smoking", trzecie z wyrysowanym zawiłymi liniami niewielkim, czarnym ptakiem w locie i czwarte, po drugiej stronie, całkowicie puste.
Położyłem torbę tuż obok siebie. Schowałem dłonie w kieszeniach i zakołysałem się na piętach, ciągle oglądając pomieszczenie, gdy drzwi wejściowe otworzyły się i pojawiła się w nich Gemma z bukietem kwiatów.
- Co tak stoisz? - zmierzyła mnie spojrzeniem, wchodząc do środka i nogą zatrzaskując drzwi - Lou ci wszystko wyjaśnił? Poznałeś Nialla? - nie zdążyłem odpowiedzieć - Spotkałam na dole Marylou, właśnie odmówiła trzecich zaręczyn w tym miesiącu i dała mi w prezencie kwiaty, ładne, prawda?
Zorientowałem się, że wcale nie mówi do mnie, gdy Lou mruknął w kuchni niewyraźne "Yhym", zajmując się akurat chowaniem w szafkach tego, co zabraliśmy z mojego domu.
- Gdzie Niall? Niall! - Gemma zwinęła w dłoniach kwiaty i ruszyła do białych drzwi, głośno waląc w nie pięściami - Niall!
Osobie po drugiej stronie chwilę zajęło zorientowanie się w sytuacji, a kiedy już opuściła swój pokój, wydawało mi się, że jest nie mniej zaskoczona widokiem kogokolwiek i zdezorientowana całą sytuacją niż ja.
Niall był blondynem o jasnej cerze i niebieskich oczach, wysokim, leniwym i niedbałym. A przy tym był kimś, o kim śmiało można powiedzieć, że jest twoim najlepszym przyjacielem, akceptuje cię mimo wszystko i skoczy za tobą w ogień, chociaż znasz go dopiero kilka minut. Lubił kontakty międzyludzkie, był bardzo bezpośredni i szczery, a przy tym miał poczucie humoru, ale nie przesadnie wulgarne, co zdarzało się często u osób niewstydzących się mówić wszystkiego. Gemma przedstawiła nas sobie; posłał mi szeroki uśmiech, przytulił do siebie na krótko, jakbyśmy znali się całe życie, stwierdził, że jestem podobny do siostry i że to fajnie, że z nimi zamieszkam.
Nie byłem przyzwyczajony do tego rodzaju powitań i entuzjazmu na twarzach obcych.
- I oto całe nasze królestwo - uśmiechnęła się ciepło, pocieszająco - Nie jest może wyjątkowo zadbane czy... nowe, ale sprzątamy i nie hodujemy karaluchów, więc da się tutaj przeżyć.
Czekała, aż jakoś to skomentuję, ale nie byłem w stanie powiedzieć niczego, co byłoby akurat w tej chwili właściwe. Siostra patrzyła na mnie z politowaniem, a uśmiechnięty Niall wciąż stał obok, bujając się beztrosko na piętach.
- Z czasem do wszystkiego się przyzwyczaisz - zapewniła mnie, a chłopak przytaknął.
- Gem - jęknął Louis z kuchni - Jeszcze Tablica.
- Ach, tak - westchnęła i bukietem kwiatów wskazała na ścianę po swojej lewej. Wisiała na niej mocno zużyta korkowa tablica z gatunku tych, które widuje się w szkole. Doczepione były do niej różne wiadomości, jak na tablicy ogłoszeń, ale chyba znajdowało się tam także coś w rodzaju kącika artystycznego, bo dostrzegłem kilka rysunków i jakiś wiersz - To nasza Tablica. Jest jak facebook, ale bardziej oldskulowa - mrugnęła do mnie porozumiewawczo - Wieszamy na niej informacje o ważnych wydarzeniach z naszego życia, jeśli chcemy, by ktoś inny o nich wiedział.
- Albo notatki gdzie kto wyszedł i kiedy wróci, jeśli akurat miał być, a go nie ma - dodał pokrętnie Niall.
- Albo informacje kto zjadł twój ulubiony jogurt homogenizowany! - dorzucił Louis.
- Albo naszą własną działalność artystyczną, jeśli jesteśmy na tyle odważni, żeby pokazać ją innym - podszedłem bliżej - To moje - pokazała mi dłonią rysunek motyla, stworzony tylko ze słów zaczynających się na literę "f" - Wszyscy tutaj jesteśmy artystami.
- Bo sztuka jest ostatnią formą magii, jaka nam pozostała - dodał wyniośle Louis, zbliżając się do nas.
Dotknąłem palcem motyla, śledząc opuszkiem jego smukłą linię i zatrzymując się na słowie "flee" przy jednym z czułków, potem dotknąłem skrawka kartki papieru z czterema wersami tekstu, płynnie przechodząc na przyczepiony ostentacyjnie papierek po gumie do żucia i filozoficzną myśl, zanotowaną na serwetce.
- Życie jest jak schody ruchome. Raz jedziesz w dół, raz w górę - zacytował Louis i pokiwał głową, zadowolony z siebie - Sam to wymyśliłem.
Gemma przewróciła oczami i szybko odtrąciła moją dłoń, gdy chciałem otworzyć żółty kartonik.
- Nie dotykasz żółtych karteczek - przestrzegła mnie - Żółty jest zakazany.
- Za. Re. Zer. Wo. Wa. Ny. - uściślił Niall, przyjacielsko klepiąc mnie w plecy.
- Dla kogo? - próbowałem ignorować jego dotyk, bardzo mnie drażnił.
- Dla naszych gołąbeczków! - jęknął Louis, opadając na kanapę i zwijając się na niej w kłębek.
- Zayn i Perrie go używają - uściśliła moja siostra, kiwając z powagą głową - Najczęściej się mijają, więc komunikują się tylko za pomocą tych fiszek.
- Zaraz, ale telefony komórkowe...
- Są zbyt mało romantyczne! - wykrzyknął Lou pospiesznie, jakby tylko czekał na jakieś moje głupie pytanie, a potem prychnął z pogardą.
Niall przewrócił oczami.
- Ignoruj go - poradził mi szeptem.
Przytaknąłem i zadałem jeszcze jedno pytanie:
- Ile właściwie osób tu mieszka?
Gemma i Niall wymienili długie spojrzenia, ale nie było w nich właściwie żadnych emocji, przewijały się tylko twarze przyjaciół, którzy kiedykolwiek pojawili się w ich lokum. Lou na kanapie zaczął nerwowo, bezsensownie wykręcać palce.
- Sześć? Siedem? - siostra wzruszyła ramionami - Z partnerami może dziesięć. Z tobą jedenaście.
- I gdzie oni wszyscy śpią?
- Och - jęknął Lou - wolałem go, gdy udawał, że nie umie mówić!
- Dziewczyny u mnie, chłopcy u chłopców. Od czasu do czasu ktoś zajmie kanapę - Gemma wzruszyła ramionami, kręcąc się po mieszkaniu.
- Kiedy jest wyż robimy listę do łazienki - wyjaśnił mi szybko Niall - Zapisujemy w niej godzinę, ale każdy może zabrać nie więcej niż dwadzieścia minut. Inaczej ostatnie cztery osoby nie będą miały ciepłej wody, a czasami ostatnia... może jej nie mieć już w ogóle.
- Och - skomentowałem inteligentnie, czując się jeszcze gorzej, jeszcze bardziej źle - A, gdzie ja będę spał?
- Na kanapie - wzruszyła przepraszająco ramionami - ale myślę, że z czasem coś ci zorganizujemy.
- Dobudujemy pokój specjalnie dla Humpreya... - obwieścił światu Louis z zamkniętymi oczami.
Gemma rzuciła w niego jednym kwiatkiem z bukietu, który wciąż trzymała w dłoniach.
- Idź wreszcie spać i przestań marudzić, Tommo - syknęła niby groźnie, ale widziałem iskierki śmiechu w jej oczach. To był dziwny śmiech. Przebijał się przez mętną wodę smutku. Czułem się nieswojo.
- Mhm - mruknął Louis, ale nie ruszył się z miejsca.
Niall wyszczerzył się w uśmiechu.
- Idę na dworzec - oświadczył znienacka - chcesz iść ze mną? - zwracał się do mnie, ale odpowiedziała mu Gemma:
- Jest zmęczony, zostanie - stwierdziła - Może przespać się trochę u ciebie?
- Jasne - chłopak wzruszył ramionami - Zabiorę tylko Anabelle.
Zmarszczyłem czoło, odprowadzając go wzrokiem.
- Anabelle to gitara - wyjaśniła mi cicho siostra - Idź. Sen dobrze ci zrobi.
Minąłem się z Niallem.
- Dzięki - mruknąłem.
- Nie ma sprawy.