1o - louis

Rano było gorzej.
Podnosząc się z miękkiego materaca czułem każdy mięsień, każde ścięgno, każdą cholerną komórkę ciała, wyjącą i wijącą się z bólu. Zgrzytałem zębami i zaciskałem dłonie w pięści, próbując się wyprostować. W głowie czułem otępienie, jakby coś bardzo ciężkiego ulokowało się za moim czołem i nie miało zamiaru się wyprowadzić, nigdy.
W pękniętym wzdłuż małym lusterku, które leżało, zapomniane, pod stertą książek na biurku, starałem się dostrzec każdy centymetr ciała. Miałem rozciętą płytko wargę i podpuchnięte oko, ale przynajmniej nie sine. Wzdłuż linii żeber groteskowo odznaczał się na tle mojej białej skóry potężny siniak, mieniący się wszystkimi kolorami tęczy. Oba kolana były zdarte do krwi, przedramiona podrapane. Coś nieznośnie kuło mnie w biodrze, ale nie był to ból nie do zniesienia.
Niewiele myśląc, wziąłem długopis i na skrawku papieru nabazgrałem drukowanymi literami w przypływie autoironii: "W poranki takie jak ten łatwo uwierzyć, że świat jest bezpieczny i obiecujący." A potem, patrząc na świeżo nakreślone słowa, dodałem jeszcze: "Można sobie wyobrazić, że nie wydarzy się nic, co zatrułoby atmosferę."
Dokuśtykałem do drzwi, mnąc karteczkę w dłoniach. Sięgając do klamki przypomniałem sobie, że od niedawna gościmy w naszych skromnych progach nieletniego, więc przywdziałem pierwszą lepszą podkoszulkę, żeby nie oglądał ciekawsko wszystkich moich życiowych blizn. Miał wystarczająco dużo czasu do napatrzenia się wczoraj.
Nie wiedziałem, która jest godzina, ale nie musiałem się tym dzisiaj przejmować, chciałem tylko spać. Nialla nie było już u siebie, a w pokoju Gemmy wierciła się Perrie.
Przypiąłem karteczkę do Tablicy czerwoną pinezką i wyprostowałem się, wypuszczając głośno powietrze z płuc, żeby sprawdzić, czy któreś z moich żeber nie zostało mocniej potraktowane.
- Dzień dobry - usłyszałem cichy, zachrypnięty głos, który wywołał we mnie dreszcze. Spojrzałem za siebie, dostrzegając bladą, niewyraźną postać brata Gem, siedzącego sztywno na kanapie.
- Witaj, Haroldzie - mruknąłem, odwracając się twarzą do Tablicy.
Wyglądał jak każdy nastolatek. Niedożywiony, niewyspany, niezdrowo blady i porządnie niezgrabny. Był tak do bólu przeciętny, że pewnie w ogóle nie zainteresowałby mnie, gdyby nie zmusił moich mięśni do taszczenia na czwarte piętro tej ciężkiej, potężnej, dziwnie wyglądającej konstrukcji metalowych elementów, którą nazywał maszyną do pisania. Wtedy udało mi się spojrzeć na niego inaczej: dostrzegłem cień ogromnej wrażliwości, która kryła się za jakąś ciemną zasłoną i pod postacią nieśmiałości i niepewności nie chciała opuszczać tego siedemnastoletniego ciała.
Dziwne, jak na wariata powinienem dostrzec to w nim od razu. Ale może sam broniłem się przed odkrywaniem prawdy w ludziach? Albo widziałem już wystarczająco dużo przeciętnej, szarej nicości, żeby zauważać te delikatne, kolorowe skry bijące od duszyczek, które kiedyś mogą dokonać wielkich rzeczy.
Odchrząknął. Uniosłem brew i odwróciłem się w jego stronę.
- Hmm? - mruknąłem.
- Nazwałeś mnie Haroldem - wyjaśnił, bezwiednie gestykulując dłońmi w powietrzu - To pierwszy raz od... - przytakiwał sobie wolno głową, kiedy mu przerwałem:
- Nieprawda. Przesłyszałeś się. Nazwałem cię Henrym. Tak masz na imię, prawda? - perfidnie żartowałem sobie z niego, stosując poczucie humoru, którego uczyłem się od życia przez długie lata szczenięce: pełna powaga, czysty sarkazm, dobra ironia; niech jednostka nie wie, że się nią bawisz.
Przez chwilę wyglądał zabawnie z rozchylonymi wargami, szukając odpowiednich słów, by grzecznie mi zaprzeczyć, ale ostatecznie się poddał. Stłumiłem westchnienie. Biedaczek, jeśli będzie taki nieśmiały, nie zajdzie daleko.
- Okej - zgodził się ostatecznie, nie wiadomo na co.
- Gdzie jest...?
- Gemma poszła na wykłady - uprzedził mnie prędko.
Parsknąłem śmiechem, ruszając do kuchni. Czułem na sobie jego spojrzenie.
- A ty? - zapytałem, otwierając lodówkę i z rozczarowaniem znajdując w niej jedynie połowę pomidora, wspomnienie masła i jajko.
- Ja? - zdziwił się; Jezu, jaki on był rozkoszny.
- Robisz coś dzisiaj? - ostentacyjnie zamknąłem lodówkę; gdzie się podziało całe jedzenie?
- Uczę się do egzaminów.
- Masz na to jeszcze czas. Poza tym, jestem zdania, że szkoła nie uczy niczego dobrego. Nie wyniosłem z niej nic, co praktycznie przydałoby mi się w życiu, a ty?
- Ja... - bąknął coś niewyraźnie i nerwowym gestem przeczesał palcami włosy. Skręcone końcówki w ogóle się nie układały, ale zdawało się mu to nie przeszkadzać - Szkoła jest beznadziejna - stwierdził w końcu.
Zaśmiałem się głośno; Boże, on był taki... typowy. Naprawdę nie potrafiłem określić tego innym słowem. Szary siedemnastolatek z jakąś dziwną, inspirującą cząstką barwy karmazynu.
- Genialne słowa, Russeau - znalazłem wreszcie w połowie opróżnioną puszkę napoju wyskokowego i pozwoliłem sobie wznieść toast na cześć młodego mistrza - Masz więcej takich błyskotliwych mantr?
O dziwo, potraktował moje pytanie całkiem poważnie.
- Sporo.
- Teraz to się po prostu chwalisz - odstawiłem puszkę w kąt i ruszyłem do pokoju - Idę wyżebrać u którejś z matek śniadanie, idziesz ze mną?
Zmarszczył brwi i posłał mi pytające spojrzenie, które ostentacyjnie zignorowałem.
- Idziesz czy nie? 


3 komentarze:

  1. Genialny rozdział pisz szybko next :),fajnie by było gdyby Harry spotkał jakąś dziewczyne która nie da się Lou :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej. Zostałaś nominowana do Liebster Award.
    Więcej informacji:http://blog1djednokierunkowe-diana.blogspot.com/p/blog-page.html

    OdpowiedzUsuń
  3. Szukasz odpowiedniej osoby do zrobienia zwiastunu na Twojego bloga?
    Znajdziesz nas na Wilczych Zwiastunach!

    Jeśli umiesz tworzyć zwiastuny i chciałabyś/chciałbyś do nas dołączyć...
    Zapraszamy! Nabór otwarty!

    wolf-trailers.blogspot.com

    ~Ulotna.

    OdpowiedzUsuń