Louis był
dla mnie zagadką.
Niall
pozostawał niezmiennie moim ulubionym członkiem mieszkania. Zawsze wesoły,
zawsze głodny, łatwo nawiązywał znajomości, rzadko się peszył, mówił prosto,
to, co miał na myśli, nie wywierał na mnie presji i sprawiał, że czułem się
lepiej, gdy mogłem przy nim po prostu milczeć. Siedział tak głęboko w swojej
muzyce, że całymi dnami potrafił nie się odzywać, tylko koczował na kanapie,
pisząc Jedną Piosenkę, która miała stać się przełomowym utworem jego życia.
Nikt, nawet on sam, nie potrafił powiedzieć na czym ten przełom miałby polegać.
Nie
studiował, bo nie chciał. Dobrze mu było ze świadomością, że w życiu pozostała
mu tylko i wyłącznie muzyka, chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że jest
stworzony do wielkich rzeczy - do miłości. Miał serce pełne uczuć, które tylko
czekały na kogoś właściwego, by móc kochać i być kochanym.
Gemma po
dziesięciu dniach przestała patrzeć mi na ręce i dała mi pełną swobodę życia,
pod warunkiem, że za pół miesiąca zdam wszystkie egzaminy. Okej, jasna sprawa,
nie masz się co martwić, Gem.
Dalej mi
matkowała, co było irytujące, ale póki nie wtrącała się w moje poranne pobudki
i wielogodzinne pisanie na maszynie, byłem bezpieczny.
Pisałem;
tak, pisałem, ale nie wychodziło z tego nic konkretnego. Nie potrafiłem skomponować
żadnej całości z pojedynczych urywków, które nawiedzały moją głowę. Raz pisałem
o ojcu zamieniającym się w ptaka na oczach dziecka, raz o krużgankach i
patiach, na których nagle wyrastały czerwone, zielone, fioletowe i różowe
dżungle. Potem skreślałem dwa, trzy wersy wiersza i kończyłem refrenem,
przepisując go pięciokrotnie.
Nic z tego
nie wynikało, nic z tego mnie nie satysfakcjonowało i czułem na sobie niemal
presję, spoglądając każdego dnia na nowe notatki pojawiające się na Tablicy. Cóż,
moje utwory nigdy się tam nie pojawią, jeżeli dalej będę zawieszonych gdzieś w
próżni, gdzieś… nigdzie.
Dokładnie
tydzień po pogrzebie przyśniła mi się mama i od tego czasu czułem się winny jej
nieszczęśliwego uśmiechu, jaki objawiła mi we śnie. Nie przyznałem się nikomu,
że nawiedza mnie senna mara martwej matki, bo nawet w mojej głowie brzmiało to
zbyt obscenicznie, nawet jak na nietypowe standardy mieszkania.
Prawdopodobnie
najgłośniej wyśmiałby mnie właśnie Louis, chociaż z nim nigdy niczego nie można
było przewidzieć. Gemma sama nie potrafiła wytłumaczyć mi niektórych jego
humorów i prosiła tylko, bym był cierpliwy, "a kiedyś się
przyzwyczaję". Raz wałęsał się smutny i ponury z kąta w kąt, jakby w cale
nie miał obowiązków, mnąc w dłoniach paczki papierosów i co kwadrans uciekał na
dach, żeby zatruć nimi swoje płuca. Raz wydawał się być zadziwiająco beztroski
i szczęśliwy, boso siedział na kanapie i czytał, pogwizdując do rytmu gitary
Nialla. Raz stawał przed jedynym lustrem wiszącym w przedpokoju, zaraz obok
wieszaka na płaszcze i zabytkowej spluwaczki przytarganej tutaj przez Perrie i
wygłaszał tam swoje dziwne monologi, odwołując się przynajmniej do trzech filozofów
różnych epok. Nikt do końca nie wiedział, czym akurat się zajmuje, chociaż
krążyły plotki, że kończy wydział filozofii. Ale nawet sama Gemma nie mogła być
pewna, czy uczęszcza na jakiekolwiek zajęcia, chociaż często spotykała go na
uniwersyteckich schodach albo mijała gdzieś w budynku.
Nikt nie
wiedział, czy akurat z kimś jest, kogoś podrywa albo coś do kogoś czuje, ale
byłem przekonany, że jest tym typem mężczyzny, który może kochać kogokolwiek. Właśnie
to czyniło go najbardziej niebezpiecznym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz