Przy życiu
trzymało mnie niewiele. Gdyby nie fakt, że jako jedyny mężczyzna w rodzinie
odpowiedzialny byłem za zapewnienie matce i trzem młodszym siostrom jakiejkolwiek
możliwości przetrwania, pewnie już dawno rzuciłbym to wszystko i się poddał.
Byłem jednak zdeterminowany, by pokazać światu jak bardzo zależy mi na tym, by wyrwać
się z martwego punktu biednych dzielnic i zająć ciepłe, wygodne miejsce w
wyższych sferach.
Nie byłem
snobem, byłem marzycielem. Odkąd ojciec nas opuścił, czułem się odpowiedzialny
za tyle istnień, że praktycznie z dnia na dzień porzuciłem dzieciństwo na rzecz
udawania, że wiem, co powinienem zrobić - że jestem dorosły.
Jasne,
zaczynałem kiepsko. Nikt na poważnie nie traktuje kolorowego nastolatka, który
chowa w workowatych, przetartych spodniach drobne podwędzone z kieszeni
staruszki albo parę batoników przeszmuglowanych z całodobowej stacji paliw. Wiedziałem,
że robię coś nie w porządku, ale to... nie była moja wina, jakkolwiek dziwnie
to nie brzmi. Próbowałem zarabiać uczciwie, naprawdę. Ale nikt nie chciał zatrudnić
czternastolatka o podejrzanym spojrzeniu.
Przeważającą
część moich myśli każdego dnia zajmowała Perrie. I było tak odkąd tylko
spotkałem ją śpiącą w pokoju Gemmy. Wszedłem tylko na chwilę, zgarnąć jakieś
zapomniane różności od Louisa, a niemal wpadłem na wygodnie rozłożoną na całej długości
łóżka śpiącą królewnę.
Zawsze
byłem kochliwy. Lubiłem otaczać się towarzystwem pięknych kobiet, bo właśnie
wśród takich wyrosłem, czułem się przy nich pewnie i całkiem swobodnie. Ale z
Perrie było zupełnie inaczej. Miała coś w postawie, coś w sposobie bycia, coś w
uśmiechu, co sprawiało, że miękły mi kolana, dłonie zaczynały się pocić, a
żołądek zaciskał się w supeł. I było tak do teraz.
My nie
byliśmy razem, nie do końca. Żadne z nas nigdy nie użyło słowa miłość, nikt też
oficjalnie nie wspomniał o nas jak o parze. Pozwoliliśmy oboje rozwinąć się
dziwnej zażyłości pomiędzy nami zupełnie swobodnie, ingerując w nią, co
zadziwiające, jak najmniej. Nigdy nie byłem zwolennikiem spontanicznego
działania, wolałem snuć dalekie plany, zapisywać sobie ważne rzeczy, z którymi
trzeba się uporać do końca dnia, stawiać czoła problemom, rozważając je pod
każdym kątem, ale przy Perrie nie było takiej możliwości.
Ona
nadawała na zupełnie innych częstotliwościach. Louis nazywał ją wiatrem,
podczas gdy ja w jego wyobrażeniach zawsze byłem stabilną ziemią.
Kurczę,
Gemma miała rację - zbyt długie przebywanie w jego towarzystwie rzeczywiście
rzutuje niespodziewanie na twoje poglądy. Lou jest jak cichy japoński mnich,
którego zazwyczaj nie bierze się na poważnie, a potem nagle przypomina się
sobie jego zawiłe metafory, które jak ulał odnajdują istotę sytuacji.
Perrie
wierzyła tylko w jedną rzecz, wierzyła w siebie. Pełna była niespożytej
energii, której nijak nie dało się opanować. Miała w sobie hart ducha i wolę
walki, charakterystyczną tylko dla prawdziwych wojowników nie tyle z urodzenia,
co z zamiłowania. Nigdy niczego nie dostała na tacy, o wszystko musiała walczyć.
Śmiesznie to zabrzmi, ale właśnie taką postawę wyniosła ze szkoły baletowej,
gdzie na każdy fragment, na każde minutowe wejście na scenę, trzeba było poświęcić
ogromną część silnej woli, fizycznego wysiłku i psychicznego zdrowia.
Czasem mi o
tym opowiadała. O próbach ciągnących się w nieskończoność, o śliskiej podłodze,
mokrej od potu, o nadszarpniętej psychice, przez którą płakało się do momentu
nagłego zapadnięcia w sen ze zmęczenia. Opisywała swoje rywalki, równie
utalentowane jak ona, równie sprytne, pewne siebie i bezlitosne. Taniec od
zawsze był walką, dlatego Perrie nauczyła się życ jak wojownik. Imponowało mi
to, ale z drugiej strony wprawiało w zakłopotanie. Przy niej moje epizody
kradzieży, po których zawsze mama nie dochodziła do siebie przez kilka dni,
zawstydzały mnie, odbierając mojej męskości. czułem się źle ze świadomością, że
wybrałem najgorszy z możliwych sposobów radzenia sobie z trudnym życiem. cały
swój gniew włożyłem w udawanie, że jestem dorosły, zawsze dam sobie radę i mogę
wszystko. Stanąłem ponad prawem i miałem naprawdę sporo szczęścia, że nikt nie
wpadł na pomysł zamknięcia mnie w jakimś zakładzie poprawczym albo jeszcze
gorzej, w więzieniu.
Przekręciłem
klucz i wszedłem do środka, od progu słysząc szczery śmiech Safaa’y. Lubiłem
momenty, gdy każde z nas było autentycznie szczęśliwe, bo było to naprawdę rzadkie.
Sam uśmiechałem się, idąc do kuchni i czując jak burczy mi w brzuchu, gdy tylko
mój nos zdołał wywęszyć naleśniki z domową konfiturą. Miałem swoje małe
słabostki, a wszelkie słodycze, przysięgam, przemawiały do mnie ludzkim głosem.
Szczególnie te produkowane przez magiczne dłonie mojej mamy, najlepszej
kucharki świata, naprawdę.
- Spóźniłeś
się! - poinformowała mnie wesoło młodsza siostra, mijając się ze mną w
kuchennych drzwiach. Przybiła mi piątkę i pobiegła na górę, podczas gdy ja
przewróciłem ostentacyjnie oczami, dostrzegając przy kuchennym stole beztrosko
rozciągniętego na krześle Louisa i skulonego naprzeciw niego nieśmiałego brata
Gemmy.
- Cześć -
przywitałem się, unosząc brew, a Louis tylko posłał mi łobuzerski uśmiech.
Zdecydowanie
najgorszą rzeczą w posiadaniu najlepszych przyjaciół jest fakt, że zawsze, przy
każdej możliwej okazji, są skłonni bezpardonowo rozgościć się w twojej kuchni i
przyswoić sobie całe jedzenie zgromadzone pieczołowicie w lodówce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz