13 - zayn

Przy życiu trzymało mnie niewiele. Gdyby nie fakt, że jako jedyny mężczyzna w rodzinie odpowiedzialny byłem za zapewnienie matce i trzem młodszym siostrom jakiejkolwiek możliwości przetrwania, pewnie już dawno rzuciłbym to wszystko i się poddał. Byłem jednak zdeterminowany, by pokazać światu jak bardzo zależy mi na tym, by wyrwać się z martwego punktu biednych dzielnic i zająć ciepłe, wygodne miejsce w wyższych sferach.
Nie byłem snobem, byłem marzycielem. Odkąd ojciec nas opuścił, czułem się odpowiedzialny za tyle istnień, że praktycznie z dnia na dzień porzuciłem dzieciństwo na rzecz udawania, że wiem, co powinienem zrobić - że jestem dorosły.
Jasne, zaczynałem kiepsko. Nikt na poważnie nie traktuje kolorowego nastolatka, który chowa w workowatych, przetartych spodniach drobne podwędzone z kieszeni staruszki albo parę batoników przeszmuglowanych z całodobowej stacji paliw. Wiedziałem, że robię coś nie w porządku, ale to... nie była moja wina, jakkolwiek dziwnie to nie brzmi. Próbowałem zarabiać uczciwie, naprawdę. Ale nikt nie chciał zatrudnić czternastolatka o podejrzanym spojrzeniu.
Przeważającą część moich myśli każdego dnia zajmowała Perrie. I było tak odkąd tylko spotkałem ją śpiącą w pokoju Gemmy. Wszedłem tylko na chwilę, zgarnąć jakieś zapomniane różności od Louisa, a niemal wpadłem na wygodnie rozłożoną na całej długości łóżka śpiącą królewnę.
Zawsze byłem kochliwy. Lubiłem otaczać się towarzystwem pięknych kobiet, bo właśnie wśród takich wyrosłem, czułem się przy nich pewnie i całkiem swobodnie. Ale z Perrie było zupełnie inaczej. Miała coś w postawie, coś w sposobie bycia, coś w uśmiechu, co sprawiało, że miękły mi kolana, dłonie zaczynały się pocić, a żołądek zaciskał się w supeł. I było tak do teraz.
My nie byliśmy razem, nie do końca. Żadne z nas nigdy nie użyło słowa miłość, nikt też oficjalnie nie wspomniał o nas jak o parze. Pozwoliliśmy oboje rozwinąć się dziwnej zażyłości pomiędzy nami zupełnie swobodnie, ingerując w nią, co zadziwiające, jak najmniej. Nigdy nie byłem zwolennikiem spontanicznego działania, wolałem snuć dalekie plany, zapisywać sobie ważne rzeczy, z którymi trzeba się uporać do końca dnia, stawiać czoła problemom, rozważając je pod każdym kątem, ale przy Perrie nie było takiej możliwości.
Ona nadawała na zupełnie innych częstotliwościach. Louis nazywał ją wiatrem, podczas gdy ja w jego wyobrażeniach zawsze byłem stabilną ziemią.
Kurczę, Gemma miała rację - zbyt długie przebywanie w jego towarzystwie rzeczywiście rzutuje niespodziewanie na twoje poglądy. Lou jest jak cichy japoński mnich, którego zazwyczaj nie bierze się na poważnie, a potem nagle przypomina się sobie jego zawiłe metafory, które jak ulał odnajdują istotę sytuacji.
Perrie wierzyła tylko w jedną rzecz, wierzyła w siebie. Pełna była niespożytej energii, której nijak nie dało się opanować. Miała w sobie hart ducha i wolę walki, charakterystyczną tylko dla prawdziwych wojowników nie tyle z urodzenia, co z zamiłowania. Nigdy niczego nie dostała na tacy, o wszystko musiała walczyć. Śmiesznie to zabrzmi, ale właśnie taką postawę wyniosła ze szkoły baletowej, gdzie na każdy fragment, na każde minutowe wejście na scenę, trzeba było poświęcić ogromną część silnej woli, fizycznego wysiłku i psychicznego zdrowia.
Czasem mi o tym opowiadała. O próbach ciągnących się w nieskończoność, o śliskiej podłodze, mokrej od potu, o nadszarpniętej psychice, przez którą płakało się do momentu nagłego zapadnięcia w sen ze zmęczenia. Opisywała swoje rywalki, równie utalentowane jak ona, równie sprytne, pewne siebie i bezlitosne. Taniec od zawsze był walką, dlatego Perrie nauczyła się życ jak wojownik. Imponowało mi to, ale z drugiej strony wprawiało w zakłopotanie. Przy niej moje epizody kradzieży, po których zawsze mama nie dochodziła do siebie przez kilka dni, zawstydzały mnie, odbierając mojej męskości. czułem się źle ze świadomością, że wybrałem najgorszy z możliwych sposobów radzenia sobie z trudnym życiem. cały swój gniew włożyłem w udawanie, że jestem dorosły, zawsze dam sobie radę i mogę wszystko. Stanąłem ponad prawem i miałem naprawdę sporo szczęścia, że nikt nie wpadł na pomysł zamknięcia mnie w jakimś zakładzie poprawczym albo jeszcze gorzej, w więzieniu.
Przekręciłem klucz i wszedłem do środka, od progu słysząc szczery śmiech Safaa’y. Lubiłem momenty, gdy każde z nas było autentycznie szczęśliwe, bo było to naprawdę rzadkie. Sam uśmiechałem się, idąc do kuchni i czując jak burczy mi w brzuchu, gdy tylko mój nos zdołał wywęszyć naleśniki z domową konfiturą. Miałem swoje małe słabostki, a wszelkie słodycze, przysięgam, przemawiały do mnie ludzkim głosem. Szczególnie te produkowane przez magiczne dłonie mojej mamy, najlepszej kucharki świata, naprawdę.
- Spóźniłeś się! - poinformowała mnie wesoło młodsza siostra, mijając się ze mną w kuchennych drzwiach. Przybiła mi piątkę i pobiegła na górę, podczas gdy ja przewróciłem ostentacyjnie oczami, dostrzegając przy kuchennym stole beztrosko rozciągniętego na krześle Louisa i skulonego naprzeciw niego nieśmiałego brata Gemmy.
- Cześć - przywitałem się, unosząc brew, a Louis tylko posłał mi łobuzerski uśmiech.
Zdecydowanie najgorszą rzeczą w posiadaniu najlepszych przyjaciół jest fakt, że zawsze, przy każdej możliwej okazji, są skłonni bezpardonowo rozgościć się w twojej kuchni i przyswoić sobie całe jedzenie zgromadzone pieczołowicie w lodówce. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz