11 - gemma

Coś mocno zaciskało się wokół mojego serca, kiedy patrzyłam na miasto z lotu ptaka. Stopy w czerwonych tenisówkach zabawnie wirowały na wietrze, przechadzały się wyimaginowanymi chodnikami, lewitując kilkadziesiąt metrów nad ziemią na wysokości piątego piętra.
Siedziałam, walcząc z zimnymi podmuchami wiatru, uderzającymi w moją twarz. Chowałam niebieskie włosy związane w niesforny węzeł pod kapturem czarnej kurtki Lou, która jakoś przypadkiem wpadła mi w dłonie, gdy wychodziłam na dach. Dozorca nie udostępnił nam kluczy, ale to nie przeszkadzało nam w odkryciu miejsca, do którego udawaliśmy się zawsze, kiedy potrzebowaliśmy spokoju.
Było coś niesamowicie kojącego w zimnej, mokrej panoramie Londynu, którą mogliśmy oglądać, beztrosko stojąc na krawędzi pełni jednocześnie chęci życia i samobójczych skłonności. Stanie na dachu zawsze było niebezpieczne; nigdy nie można było przewidzieć, które uczucie przeważa. Louis odnajdywał jakąś mroczną satysfakcję w kruchości chwili, kiedy walczył z wiatrem, chwiejąc się na piętach tuż nad krawędzią. Bałam się wypuszczać go tutaj samego, był nieprzewidywalny. Nie był szalony, ale nosił w sobie coś niepokojącego, co nigdy nie pozwalało mi być pewną, że jest w stanie dobrze o siebie zadbać. Czasami miałam wrażenie, że kocha życie ponad wszystko, a potem następował moment - impuls - sekunda; pojawiali się kolejni napastnicy - przeciwnicy - ludzie i mój najlepszy przyjaciel stawał się skrzywdzonym dzieciakiem, nie dorosłym mężczyzną. Nosił na swojej skórze równie dużo ran co w głowie. Jego psychika poprzecinana była cytatami z książek, fragmentami wierszy i zwrotkami piosenek. To nie zawsze było dobre.
Zadrżałam przy kolejnym podmuchu wiatru i sapnęłam ciężko. Ręce mi skostniały i zsiniały, zaciskając się na niewielkim, tekturowym pudełku, które w tajemnicy przed Harrym schowałam na dnie szafy w pokoju. Zerwałam się z zajęć, by móc bez świadków - poza śpiącą Perrie - wyjąc je i zabrać tutaj, do mojego szczególnego miejsca.
Kolejny atak wiatru zerwał mi kaptur z głowy. Włosy rozsypały się dookoła, na chwilę przykrywając mi oczy, ale potem poddały się działaniu mocnego prądu powietrza. Spojrzałam na brązowe, nieoznakowane wieczko i sięgnęłam do kieszeni kurtki, by upewnić się, że znajdę tam zapalniczkę.
Po co to ze sobą zabrałam?
Ostrożnie zdjęłam pokrywkę, sprawdzając czy żaden świstek pamięci po mamie nie zostanie porwany z wiatrem.
Brakowało mi jej, to prawda. Brakowało mi jej przez całe trzy lata, ale jakoś nauczyłam się z tym żyć. Harry był w trudniejszej sytuacji, na niego cały ten bałagan dorosłego życia spadł nagle, odbierając mu najlepsze lata beztroski. "Szkoda - powiedziałby Lou - ale takie jest życie." Parsknęłam ponurym śmiechem. Powinnam przestać tak często z nim przebywać, źle na mnie działał, skoro podświadomie powtarzałam jego kulawe teorie.
Wyjęłam czarno-białą fotografię mamy i przez chwilę trzymałam ją mocno w dłoniach. Krótko ścięte włosy, podkreślające mocną, stanowczą linię podbródka, duże, zmęczone oczy i ciepły uśmiech, delikatny, jakby wstydliwy. Miała na sobie swój ulubiony sweter, który zajmował honorowe miejsce szafy od lat, podejrzewałam, że był nawet starszy ode mnie. Rzadko go nosiła, żeby nie pogorszyć jego jakości, za to bardzo lubiła sprawdzać jego miękkość i zachwycać się zapachem. Jakby miliony granulek proszku do prania nie mogły się go pozbyć, jakby zawsze pozostawał taki sam. Nie pamiętam, kto zrobił to zdjęcie, dlaczego je wywołaliśmy, ani dlaczego nie zabrałam go ze sobą, gdy przeprowadzałam się tutaj. Przecież podobało mi się od zawsze.
Wyjęłam zapalniczkę i pewnie podpaliłam róg. Urządzałam właśnie swój własny pogrzeb, odprawiałam swoje pożegnanie. Szeptałam cicho słowa, które chciałabym jej powiedzieć, ale nie zdążyłam. Nie mogę powtórzyć tych słów, nie mogę powiedzieć ich głośno.
Całą noc zastanawiałam się czy nie powinnam zaprosić Harry’ego na moją małą uroczystość. Ale wydaje mi się, że on się już z mamą pożegnał. Nawet jeśli nie, pewnie to zrobi. On nie potrzebuje płonącego zdjęcia, on potrzebuje słów, wiem to. Jest pod tym względem trochę jak Louis i to mnie niepokoi. Taki smutek i spora dawka wrażliwości nigdy nie prowadzą do czegoś dobrego, trzeba będzie na nich uważać.
Płomień przypalił opuszek mojego palca, więc wypuściłam zdjęcie z sykiem, pozwalając mu chwilę unosić się na wietrze. Spalone kawałki wirowały w powietrzu, a potem znikały gdzieś pode mną, lądując na ulicy, pod kołami samochodów i stopami ludzi.
W pudełku było jeszcze trochę błahostek, między innymi srebrny łańcuszek, który jakoś tak rzucił mi się w oczy. Znaliśmy z Harrym jego historię, chociaż mama nigdy właściwie nam jej nie opowiedziała; wiedzieliśmy, że dostała go od taty. Nie nosiła go, a przynajmniej ja tego nie pamiętam, ale coś mówiło mi, że nie powinnam się go pozbywać. Był bardzo prosty, nie mógł być drogi, ale w tej chwili to nie było ważne. Przypominał srebrne nici, skręcone w nieco grubszy sznur, ale wciąż niedostatecznie mocny czy wytrzymały. Chyba takie było ich małżeństwo. Wzięłam go do ręki i zawiesiłam na szyi. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam.
- Do zobaczenia, mamo - powiedziałam cicho, zamknęłam pudełko i podniosłam się szybko. Podmuch wiatru sprawił, że na chwilę straciłam równowagę. Balansowałam na krawędzi, bawiąc się z życiem w Prawda albo Wyzwanie. Chyba przegrywałam.




1 komentarz:

  1. Hej! Zapraszam Ciebie do zapisania się do naszego spisu opowiadań! :)
    Więcej tutaj: http://wykaz-opowiadan.blogspot.com/
    Pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń