Coś mocno
zaciskało się wokół mojego serca, kiedy patrzyłam na miasto z lotu ptaka. Stopy
w czerwonych tenisówkach zabawnie wirowały na wietrze, przechadzały się
wyimaginowanymi chodnikami, lewitując kilkadziesiąt metrów nad ziemią na
wysokości piątego piętra.
Siedziałam,
walcząc z zimnymi podmuchami wiatru, uderzającymi w moją twarz. Chowałam
niebieskie włosy związane w niesforny węzeł pod kapturem czarnej kurtki Lou,
która jakoś przypadkiem wpadła mi w dłonie, gdy wychodziłam na dach. Dozorca
nie udostępnił nam kluczy, ale to nie przeszkadzało nam w odkryciu miejsca, do
którego udawaliśmy się zawsze, kiedy potrzebowaliśmy spokoju.
Było coś
niesamowicie kojącego w zimnej, mokrej panoramie Londynu, którą mogliśmy
oglądać, beztrosko stojąc na krawędzi pełni jednocześnie chęci życia i
samobójczych skłonności. Stanie na dachu zawsze było niebezpieczne; nigdy nie
można było przewidzieć, które uczucie przeważa. Louis odnajdywał jakąś mroczną
satysfakcję w kruchości chwili, kiedy walczył z wiatrem, chwiejąc się na
piętach tuż nad krawędzią. Bałam się wypuszczać go tutaj samego, był
nieprzewidywalny. Nie był szalony, ale nosił w sobie coś niepokojącego, co
nigdy nie pozwalało mi być pewną, że jest w stanie dobrze o siebie zadbać.
Czasami miałam wrażenie, że kocha życie ponad wszystko, a potem następował
moment - impuls - sekunda; pojawiali się kolejni napastnicy - przeciwnicy -
ludzie i mój najlepszy przyjaciel stawał się skrzywdzonym dzieciakiem, nie
dorosłym mężczyzną. Nosił na swojej skórze równie dużo ran co w głowie. Jego
psychika poprzecinana była cytatami z książek, fragmentami wierszy i zwrotkami
piosenek. To nie zawsze było dobre.
Zadrżałam
przy kolejnym podmuchu wiatru i sapnęłam ciężko. Ręce mi skostniały i zsiniały,
zaciskając się na niewielkim, tekturowym pudełku, które w tajemnicy przed
Harrym schowałam na dnie szafy w pokoju. Zerwałam się z zajęć, by móc bez
świadków - poza śpiącą Perrie - wyjąc je i zabrać tutaj, do mojego szczególnego
miejsca.
Kolejny
atak wiatru zerwał mi kaptur z głowy. Włosy rozsypały się dookoła, na chwilę
przykrywając mi oczy, ale potem poddały się działaniu mocnego prądu powietrza.
Spojrzałam na brązowe, nieoznakowane wieczko i sięgnęłam do kieszeni kurtki, by
upewnić się, że znajdę tam zapalniczkę.
Po co to ze
sobą zabrałam?
Ostrożnie
zdjęłam pokrywkę, sprawdzając czy żaden świstek pamięci po mamie nie zostanie
porwany z wiatrem.
Brakowało
mi jej, to prawda. Brakowało mi jej przez całe trzy lata, ale jakoś nauczyłam
się z tym żyć. Harry był w trudniejszej sytuacji, na niego cały ten bałagan
dorosłego życia spadł nagle, odbierając mu najlepsze lata beztroski.
"Szkoda - powiedziałby Lou - ale takie jest życie." Parsknęłam
ponurym śmiechem. Powinnam przestać tak często z nim przebywać, źle na mnie
działał, skoro podświadomie powtarzałam jego kulawe teorie.
Wyjęłam
czarno-białą fotografię mamy i przez chwilę trzymałam ją mocno w dłoniach.
Krótko ścięte włosy, podkreślające mocną, stanowczą linię podbródka, duże,
zmęczone oczy i ciepły uśmiech, delikatny, jakby wstydliwy. Miała na sobie swój
ulubiony sweter, który zajmował honorowe miejsce szafy od lat, podejrzewałam,
że był nawet starszy ode mnie. Rzadko go nosiła, żeby nie pogorszyć jego
jakości, za to bardzo lubiła sprawdzać jego miękkość i zachwycać się zapachem.
Jakby miliony granulek proszku do prania nie mogły się go pozbyć, jakby zawsze
pozostawał taki sam. Nie pamiętam, kto zrobił to zdjęcie, dlaczego je
wywołaliśmy, ani dlaczego nie zabrałam go ze sobą, gdy przeprowadzałam się
tutaj. Przecież podobało mi się od zawsze.
Wyjęłam
zapalniczkę i pewnie podpaliłam róg. Urządzałam właśnie swój własny pogrzeb,
odprawiałam swoje pożegnanie. Szeptałam cicho słowa, które chciałabym jej powiedzieć,
ale nie zdążyłam. Nie mogę powtórzyć tych słów, nie mogę powiedzieć ich głośno.
Całą noc
zastanawiałam się czy nie powinnam zaprosić Harry’ego na moją małą uroczystość.
Ale wydaje mi się, że on się już z mamą pożegnał. Nawet jeśli nie, pewnie to
zrobi. On nie potrzebuje płonącego zdjęcia, on potrzebuje słów, wiem to. Jest
pod tym względem trochę jak Louis i to mnie niepokoi. Taki smutek i spora dawka
wrażliwości nigdy nie prowadzą do czegoś dobrego, trzeba będzie na nich uważać.
Płomień
przypalił opuszek mojego palca, więc wypuściłam zdjęcie z sykiem, pozwalając mu
chwilę unosić się na wietrze. Spalone kawałki wirowały w powietrzu, a potem
znikały gdzieś pode mną, lądując na ulicy, pod kołami samochodów i stopami
ludzi.
W pudełku
było jeszcze trochę błahostek, między innymi srebrny łańcuszek, który jakoś tak
rzucił mi się w oczy. Znaliśmy z Harrym jego historię, chociaż mama nigdy
właściwie nam jej nie opowiedziała; wiedzieliśmy, że dostała go od taty. Nie
nosiła go, a przynajmniej ja tego nie pamiętam, ale coś mówiło mi, że nie
powinnam się go pozbywać. Był bardzo prosty, nie mógł być drogi, ale w tej
chwili to nie było ważne. Przypominał srebrne nici, skręcone w nieco grubszy
sznur, ale wciąż niedostatecznie mocny czy wytrzymały. Chyba takie było ich
małżeństwo. Wzięłam go do ręki i zawiesiłam na szyi. Nie wiem, dlaczego to
zrobiłam.
- Do
zobaczenia, mamo - powiedziałam cicho, zamknęłam pudełko i podniosłam się
szybko. Podmuch wiatru sprawił, że na chwilę straciłam równowagę. Balansowałam
na krawędzi, bawiąc się z życiem w Prawda
albo Wyzwanie. Chyba przegrywałam.
Hej! Zapraszam Ciebie do zapisania się do naszego spisu opowiadań! :)
OdpowiedzUsuńWięcej tutaj: http://wykaz-opowiadan.blogspot.com/
Pozdrawiamy!